1 maja 2016

Polska traci na członkostwie w Unii Europejskiej

Zarówno rząd jak i opozycja nie mówi o wystąpieniu z Unii Europejskiej. A prawda jest taka, że Polska rozwija się wolniej w ramach Unii Europejskiej, niż gdyby była poza nią. Wskazują na to suche dane statystyczne, które przytacza Tomasz Cukiernik w swoich artykułach. Poniżej artykuł z okazji 10-lat Polski w Unii Europejskiej.


W latach 2004-2013 średnioroczny wzrost gospodarczy Polski wyniósł niecałe 4 procent, podczas gdy w dekadzie poprzedzającej wstąpienie naszego kraju do UE – sięgnął 4,6 procent. Zgodnie z danymi GUS-u, w latach 1995-2004 średnie wynagrodzenie brutto w Polsce po uwzględnieniu inflacji (realnie) zwiększyło się aż o 56 procent, podczas gdy w latach 2004-2014 wzrosło zaledwie o 26 procent. Poza Unią także szybciej wzrastał eksport i import. W latach 1995-2004 wartość handlu zagranicznego po uwzględnieniu inflacji wzrosła o 130 procent (eksportu o 112 procent), podczas gdy w latach 2004-2013 – o zaledwie 69 procent (eksportu o 79 procent). Fałszywe jest więc twierdzenie euroentuzjastów, że dzięki Unii możemy więcej eksportować, skoro eksport wzrastał niemal dwa razy szybciej, gdy byliśmy poza Unią! Okres członkostwa w UE był natomiast korzystniejszy dla polskiej gospodarki, jeśli chodzi o inwestycje zagraniczne, których wzrost znacząco przyspieszył. Łączna wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w pierwszym omawianym okresie wyniosła 48,4 mld euro, podczas gdy od wejścia do UE do 2012 roku – 97,8 mld euro. Mimo to podczas 10 lat członkostwa spadł udział przemysłu w wytwarzaniu polskiego PKB z około 22 procent do zaledwie 18 procent.

Unia winna długowi
Kiedy w 2004 roku Polska wchodziła do Unii Europejskiej bezrobocie wynosiło aż 19,5 procent, a teraz przekracza 14 procent, czyli jest niższe o ponad 5 pkt. proc. Z danych Eurostatu wynika, że licząc według parytetu siły nabywczej, PKB Polski na osobę w 2004 roku wynosił 51 procent średniej unijnej, podczas gdy w 2012 roku zwiększył się do 67 procent. W tym czasie Polacy nieco przybliżyli się także do bogactwa Niemców (ale to bardziej za sprawą słabego wzrostu gospodarczego u naszego zachodniego sąsiada niż wysokiego u nas). Otóż w 2004 roku PKB Polski na osobę wynosił 44 procent średniej niemieckiej, podczas gdy w 2012 roku sięgnął 54 procent.
W 2004 roku zadłużenie publiczne Polski wynosiło 431 mld zł (47 procent PKB), podczas gdy aktualnie sięga niemal biliona złotych (58 procent PKB). Co gorsza, w ogólnym długu zwiększył się także udział zadłużenia zagranicznego – z 26 procent do 31 procent. W znacznej mierze to Unia jest winna wzrostowi zadłużenia Polski. Z jednej strony co roku trzeba płacić coraz wyższą składkę unijną (w latach 2004-2013 łączna składka unijna Polski przekroczyła 124 mld zł – to ponad 7700 zł na każdego pracującego Polaka, a w latach 2013-20 wyniesie co najmniej 150 mld zł), a z drugiej – wydaje się jeszcze większe miliardy na współfinansowanie (często nikomu niepotrzebnych i na dodatek generujących dodatkowe koszty) projektów realizowanych za unijne srebrniki. Wszelkie dotacje zachęcają do interwencjonizmu państwowego, wymuszają państwowe planowanie i inwestycje jak za PRL-u oraz naruszają równowagę rynkową. Na dodatek, tworzą różnego rodzaju patologie na styku polityki i gospodarki. A to praca, a nie dotacje budują dobrobyt i myślę, że uprawnione jest twierdzenie, iż z powodu konieczności wchłaniania unijnych dotacji rozwijamy się WOLNIEJ niż gdyby ich nie było! „[Żebrak – przyp. TC] może się zmienić tylko wtedy, jak zarzuci żebranie i weźmie się do prawdziwej pracy. Dlatego dla Polski będzie lepiej, jak dostaniemy z Unii jak najmniej pieniędzy” – napisał prof. Krzysztof Rybiński na łamach portalu wPolityce.pl. Dotacje to także uzależnienie od darczyńcy – nikt przecież nikomu nic nie da za darmo. O szkodliwości dotacji świadczy też fakt, że unijne dotacje dla sektora badawczo-rozwojowego spowodowały… spadek innowacyjności polskiej gospodarki. Polska znajduje się na czwartym miejscu od końca tzw. unijnej tablicy wyników badań i innowacji.
Dotacje są także winne temu, że pogłębia się przepaść pomiędzy tzw. Polską A i Polską B. Dodatkowy deszcz unijnych pieniędzy na Polskę Wschodnią, m.in. na wyrównywanie ich szans rozwojowych, spowodował, że ten rejon rozwija się wolniej niż reszta kraju i w efekcie – jak podaje „Dziennik Gazeta Prawna” – na przykład w województwie podkarpackim w 2012 roku PKB na osobę był niższy o 33 procent od średniej krajowej, podczas gdy jeszcze w 2001 roku różnica wynosiła 28,1 procent. W 2011 roku PKB województwa lubelskiego na osobę wynosił zaledwie 44 procent średniej unijnej. No ale dobrobytu nie zbuduje się także na biurokracji, a od wejścia do UE liczba zatrudnionych w administracji państwowej i samorządowej zwiększyła się o niemal 100 tysięcy osób, czyli o ponad 20 procent.

Unioregulacje prowadzą do nędzy
UE swoimi regulacjami napędza ceny. Wiele produktów bardzo podrożało tylko dlatego, że Bruksela wymusza minima podatkowe (np. w przypadku akcyzy). Przed wejściem do bloku polscy politycy zobowiązali się do stopniowego, ale znacznego podniesienia różnych podatków akcyzowych, o czym nie mówiło się wtedy w mediach. Tak jest w przypadku węgla, koksu, paliw czy papierosów. W znacznej mierze z powodu narzuconego przez Unię wzrostu akcyzy wynikającego z unijnej dyrektywy energetycznej, a także konieczności dolewania biopaliw, od 2004 roku cena benzyny bezołowiowej 95 oktanów na stacjach benzynowych wzrosła o prawie 70 procent (z 3,2 zł do 5,35 zł), a oleju napędowego aż o 95 procent (z 2,8 zł do 5,45 zł)! Z kolei w kosztującej około 12-13 zł paczce papierosów ponad 10 zł stanowi akcyza i VAT. A warto pamiętać, że jeszcze w 2004 roku paczka papierosów kosztowała średnio 4,6 zł. Oznacza to wzrost ceny w ciągu 10 lat aż o ponad 180 procent! Nie ma się więc co dziwić, że Polacy zarówno paliwa, jak i papierosy masowo kupują przemycane zza wschodniej granicy: z Rosji, Białorusi czy Ukrainy – tam jest znacznie taniej, bo tam nie ma UE z jej regulacjami. Także unijne przepisy wymusiły wprowadzenie w Polsce akcyzy na węgiel i koks, której wcześniej w ogóle nie było.
Unię Europejską należy również obarczyć winą za wzrost cen niektórych produktów spożywczych. To wynik limitów w rolnictwie, które wymuszane są nierynkową Wspólną Polityką Rolną i Wspólną Polityką Rybołówstwa. Na przykład od 2004 roku cena mleka zwiększyła się aż o 150 procent, a cukru – o 70 procent! Limity produkcyjne cukru są coraz mniejsze, co powoduje z jednej strony zamykanie w Polsce cukrowni i braki na rynku, a z drugiej – napędza wzrost cen. „Reforma” z 2006 roku zmniejszyła limity produkcyjne cukru dla Polski z 2 mln ton do 1,4 mln rocznie, przez co tracimy 2 mld zł rocznie. Podobne kwoty Unia stosuje choćby w przypadku produkcji mleka (za przekroczenie limitu produkcji mleka w 2013 roku polscy rolnicy zapłacili Brukseli prawie 12 mln zł kary), masła i innych produktów rolnych czy też połowów ryb. Unijne przepisy wymagające od hodowców wymiany klatek dla kur spowodowały wzrost cen jaj o co najmniej 30 procent.
Bruksela wymusza na Polsce szkodliwe regulacje, ograniczenia emisji dwutlenku węgla, kazała pozamykać kopalnie, huty, cukrownie, cementownie, stocznie, a kutry rybackie – zezłomować, zakazuje handlu tradycyjnymi żarówkami, wyrobu tradycyjnych wędlin i wtrąca się nawet w spłuczki klozetowe, temperaturę ekspresów do kawy czy moc odkurzaczy (swoją drogą, co za upadek cywilizacji, żeby na poziomie międzynarodowym zajmować się takimi błahostkami!). W efekcie tej polityki Polska z jednej strony rezygnuje z opartej na węglu niezależności energetycznej (w 2004 roku polskie kopalnie wydobyły ponad 100 mln ton węgla kamiennego, podczas gdy w 2013 roku już tylko 76,5 mln ton), a z drugiej – hojnie wpiera pieniędzmi podatnika nieopłacalną energetykę odnawialną. Obecnie ponad 10 procent w rachunku za prąd to koszt, jaki płacimy w związku z dotowaniem energii odnawialnej. Jak twierdzi Wacław Klaus, były prezydent Czech, „z dnia na dzień przestrzeń swobody w UE ulega ograniczeniu, czy nam się to podoba, czy nie. Mówią nam, co mamy jeść, jak się mamy zachowywać i tysiące dalszych spraw”.

Rosną płace i ceny
Od 2004 roku średnia płaca brutto w Polsce wzrosła o 66 procent (z 2289 zł do 3805 zł). Jednak po uwzględnieniu inflacji wzrost płacy wyniósł zaledwie 26 procent. W tym czasie – według danych GUS-u – średnie ceny towarów i usług konsumpcyjnych, na które stosunkowo mały wpływ ma polskie i unijne ustawodawstwo, wzrosły o 32 procent. Oznacza to realny spadek cen w tym zakresie, choć za niektóre towary żywnościowe płacimy znacznie drożej. Bez uwzględniania inflacji na przykład ceny chleba wzrosły o 200 procent, sera żółtego – o 130 procent, wołowiny aż o 164 procent, ziemniaków – o 114 procent, a niektórych ryb – o ponad 200 procent. Drastycznie wzrosły też ceny miejskiej komunikacji publicznej. Jednak mimo wszystko Polacy coraz mniej – w stosunku do zarobków – wydają na jedzenie, co upodabnia nas do bogatszych społeczeństw Zachodu. Podobnie w przypadku Internetu, dostarczanego też przez sektor prywatny, który jest coraz tańszy nawet w cenach bezwzględnych, a działa coraz szybciej i lepiej. Dzięki unijnej liberalizacji transportu powietrznego korzystamy także na niższych cenach biletów lotniczych oferowanych przez prywatne tzw. tanie linie lotnicze.
Niestety w większości sektorów gospodarki, na które duży wpływ ma państwo i Unia Europejska, sytuacja wygląda coraz gorzej – siła nabywcza naszych pieniędzy drastycznie spada. Obecność Polski w Unii Europejskiej spowodowała znaczny wzrost cen nieruchomości. Z danych GUS-u wynika, że w 2004 roku metr kwadratowy mieszkania oddany do użytku kosztował średnio 2562 zł, podczas gdy w 2014 roku – 4228 zł. Oznacza to wzrost o 65 procent. Z kolei hektar gruntów rolnych zdrożał aż o 460 procent i w tym roku przekroczył 25,7 tys. zł. W 2004 roku za średnią pensję netto można było kupić 1358 m sześc. gazu ziemnego (wraz z przesyłem), a w 2014 roku już tylko 1022 m sześc. (spadek o 25 procent). W roku przystąpienia do UE za średnią płacę krajową Polak mógł kupić 558 litrów oleju napędowego, a w 2014 roku – tylko 499 litrów tego paliwa. W 2004 roku zza średnie wynagrodzenie netto można było nabyć 1200 bochenków chleba, 1200 litrów mleka, 112 kg sera żółtego lub 142 kg wołowiny, a w roku obecnym już tylko 680 bochenków chleba, 850 litrów mleka, 82 kg sera żółtego lub 94 kg wołowiny. Jednym słowem – biedniejemy. Według najnowszych badań GUS, 6,7 procent polskiego społeczeństwa żyje w skrajnej biedzie, a około 16-17 procent w umiarkowanym ubóstwie. Z kolei z sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że 71 procent Polaków uważa, iż sytuacja w kraju zmierza w złym kierunku. I nie ma się co spodziewać, że nastąpi w tym zakresie jakiś przełom.

Unijne antywartości

Przed referendum w 2003 roku, władze, stręcząc Polakom Unię Europejską, twierdziły, że wniesiemy ducha religijności do zlaicyzowanych społeczeństw Europy Zachodniej. Nic takiego się nie stało. Kościoły w tzw. starych krajach UE coraz częściej są zamykane i wykorzystywane na inne cele. We Włoszech z braku wiernych kościoły zamienia się w banki, teatry, biblioteki, biura, dyskoteki, kręgielnie, winnice czy warsztaty samochodowe. We Francji jeden z kościołów przekształcono w meczet. Z kolei w Belgii katolickie świątynie zamienia się w apartamentowce, hotele, restauracje, hale targowe czy biura Unii Europejskiej, a nawet… night-cluby. W samej Brukseli w ciągu najbliższych 20 lat aż 30 kościołów znajdzie inne zastosowanie niż religijne. To nie Polska przywraca religijność w Europie Zachodniej, ale jest dokładnie odwrotnie – Polacy stopniowo odstępują od wiary.
Ale jest jeszcze coś gorszego: lewacka Unia bezpośrednio i coraz śmielej wpływa na naszą obyczajowość i moralność, indoktrynując europejskie społeczeństwa lewactwem, zboczeniami czy aborcją i eutanazją – antywartościami prowadzącymi do upadku cywilizacji łacińskiej. To właśnie za unijne srebrniki powstają takie projekty, jak równościowe przedszkola, których celem jest genderowa indoktrynacja najmłodszych Polaków. To unijna Karta Praw Podstawowych, wbrew Biblii i nauczaniu Kościoła katolickiego, zakazuje kary śmierci. Sama Karta – zdaniem prof. Bogusława Wolniewicza – jest kodyfikacją norm politycznej poprawności, która z kolei „jawi się jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego”.
Jak twierdzi prof. Wolniewicz, nadbudową dla poprawności politycznej jest propaganda tzw. praw człowieka, a „postępy laickiego libertynizmu są jak inwazja choroby na organizm, którego siły odpornościowe zostały zmniejszone”, a tymi siłami odpornościowymi jest chrześcijaństwo. Ze zgniłej Unii przyszły do Polski parady równości, które według prof. Wolniewicza „powinny być zakazane jako obraza moralności publicznej”. Zdaniem byłego prezydenta Klausa, „Europa ma zadyszkę. Europa przestaje być Europą. Wartości, które przez całe stulecia konstytuowały Europę, pod naporem multikultaralizmu, genderyzmu, politycznej poprawności, etc. słabną i zanikają. Z niczego nic, „Nowy wspaniały” świat Huxleya, jakby zaczął pukać do naszych drzwi”. Wolniewicz uważa, że jeśli ktoś w końcu nie powstrzyma tego lewackiego procesu, to cywilizacja Zachodu zostanie całkiem zrujnowana.

Polska w ogonie Europy

Pozytywny w swej istocie wolny przepływ ludzi i możliwość pracy za granicą spowodował katastrofalny dla Polski odpływ siły roboczej, co gorsza, głównie najbardziej wartościowych ludzi młodych i wykształconych, którzy w zdominowanej przez układy Polsce nie znaleźli dla siebie miejsca. Przed referendum akcesyjnym do UE Leszek Miller, ówczesny premier z SLD, zachęcał Polaków za głosowaniem „za”, bo wtedy będą mogli jechać do pracy za granicę. W efekcie okazuje się, że Polacy stanowią pokaźną siłę tworzącą dobrobyt Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemiec czy Holandii (a nie Polski), swoją pracą wspierając tamtejsze gospodarki, tamtejsze budżety i tamtejsze systemy emerytalne. W 2003 roku w Polsce było 38,2 mln mieszkańców, natomiast teraz rzeczywista ich liczba wynosi 37,1 mln (i to po uwzględnieniu około 200 tysięcy emigrantów nie-Polaków, którzy osiedlili się w Polsce)! Około 2,5 mln Polaków wyemigrowało za pracą i wróciliśmy do poziomu ludności z końca 1984 roku! Do tego według wstępnych danych GUS w 2013 roku odnotowano najniższy ujemny przyrost naturalny w powojennej historii Polski. Liczba zgonów była większa od liczby urodzeń o ponad 15 tysięcy osób. Dla polskiej gospodarki spadek liczby ludności oznacza regres rozwojowy i szybsze problemy polskiego systemu emerytalnego.
Unia Europejska miała zwiększyć naszą siłę oddziaływania w stosunku do państw trzecich. Niestety nie zrobiono nic, aby wstrzymać niekorzystny z polskiego punktu widzenia Gazociąg Północny z Rosji do Niemiec. Z kolei w sprawie zablokowanego z Polski eksportu wieprzowiny do Rosji unijni urzędnicy poza polskimi plecami pozwalają na dwustronne porozumienia zachodnich krajów z Rosją. To także nie kto inny, jak Parlament Europejski proponował zablokowanie wydobycia gazu łupkowego w całej UE, co byłoby korzystne dla Francji czy Niemiec, a niekorzystne dla Polski. Nikogo w Brukseli nie interesuje też to, że Polski nie stać na rezygnację z węgla, co forsuje Unia, realizując swoje chore ambicje klimatyczne.
Unijna solidarność nie istnieje. Jednak gorsze jest zaprzepaszczenie lat, w których Polska mogłaby się znacznie szybciej rozwijać, a z powodu zarówno Unii Europejskiej, jak i kolejnych rządów nasz wzrost gospodarczy jest niewielki w porównaniu z potencjalnie możliwym. Przy wysokim wzroście gospodarczym, jaki byłby możliwy w wolnej gospodarce, nadmiernie nieobciążonej fiskalnie, osiągnięcie średniego poziomu życia Europy Zachodniej byłoby możliwe w ciągu kilku lat, a tymczasem po 25 latach od transformacji ustrojowej i 10 latach członkostwa w UE Polska nadal ciągnie się w ogonie kontynentu.
10 lat w UE1
10 lat w UE2

* Niniejszy artykuł został opublikowany w nr 18-19 tygodnika “Najwyższy CZAS!” z 2014 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz