9 grudnia 2016

Przejęty lub pod kontrolą późniejszych Magdalenkowców?

Minęło 27 lat od zakończenia PRL, 35 lat od stanu wojennego i ponad 36 lat od pamiętnych strajków sierpniowych i powstania Solidarności. Wiele osób nie może zadziwić się dlaczego wspólne deklaracje, odezwy podpisują byli znani działacze opozycji i apolegeci stanu wojennego (jak płk Mazguła). Być może dlatego, że biografie tych działaczy nie są tak czyste jak to nam przedstawiono, że wielu z nich nawet jeżeli nie byli agentami, byli jednak prowadzeni przez SB. Dziś fragment książki "zaułki Zbrodni" internowanego wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” Mirosława M. Krupińskiego (zmarł w 2012 r.) m.in. o Władysławie Frasyniuku.

...w czasie kiedy interesy „Solidarności” jako całości były dla mnie pierwszoplanowe – tego aspektu „solidarności więziennej” nie poruszałem, aby obrazu nie psuć. Teraz, w roku 2001, zaczynają docierać do mnie układające się w całość dalsze fragmenty politycznej prostytucji, których dalej maskować powodu nie mam.  Ale aby owo wydarzenie zrozumieć – należy wrócić w czasie nieco wstecz:

Gdzieś na przełomie lat 82/83 przywieziono do Łęczycy Władysława Frasyniuka.  Przez kilka dni trzymano go oddzielnie a następnie „dokwaterowano” do nas.  Było nas już wtedy ponad dziesięciu i od czasu do czasu zmieniano nam strategicznie cele. Po jednej z takich roszad znalazłem się sam na sam z Frasyniukiem w małej celi z czterema pryczami.  Zastanawiałem się nad celem takiej rozrzutności metrażowej – cele były zwykle przepełnione, a tutaj pomimo dwóch pustych prycz nie dokwaterowano nam nawet wtyczki (byli tacy).  Najmniej machiawelicznym wytłumaczeniem mogło być że cela miała dobry podsłuch i chciano posłuchać naszych rozmów.

Rozbawiony pomyślałem że  słuchających spotka raczej zawód bo Frasyniuka za tytana intelektu raczej nie uważałem - przeto szans na ekstrawertyczne dyskusje z mojej strony nie było.  W jakimś jednak stopniu się pomyliłem – Władek miał dziwnie wiele do powiedzenia. Nie mówił wprawdzie własnym językiem tylko cytatami z Michnika, Kuronia & Co, ale mówił zadziwiająco wiele i zadziwiająco płynnie. Wręcz recytował. Nie było w tym „prawie monologu” nic o „Solidarności” członkami KK której obaj byliśmy, ani o sytuacji Polski której wykładnikiem była nasza obecność w Łęczycy. Było natomiast bardzo wiele o strategii  dojścia do władzy i o władzy tej przyszłym składzie. A ów referowany skład byl z grubsza  taki, jak to dziś bym określił, pomagdalenkowy – czyli Frasyniuka idole, Frasyniuk i ci co z nimi trzymać będą. 

Frasyniuk mówił, a mnie przed oczami rysowała się scena z Sienkiewiczowego potopu, kiedy to książę Bogusław Kmicicowi o postawie czerwonego sukna referował…

Do tej pory nie jestem pewien co było powodem tej wylewności.  Może wcześniejsza ulotka Grunwaldu, która po storpedowaniu Zjazdu tej organizacji w Grunwaldzie w lipcu 1981 i zapobieżeniu druku materiałów zjazdowych przez Zarząd Regionu Warmińsko- Mazurskiego, którego byłem wybranym właśnie przewodniczącym, deklarowała mnie Żydem.  Może inspiracja Kiszczaka & Co, którzy mogli uważać mnie za kandydata na przyszłego magdalenkowca.  Może wreszcie Frasyniukowe mniemanie że nikt okazji przyłączenia się do przyszłej władzy się nie oprze i będzie o jej względy czynem i lojalnością zabiegał. Najbardziej dziś prawdopodobna wydaje mi się mieszanina wszystkich trzech powodów  - bo przecie ktoś musiał nam to tet a’tet w pół pustej celi zorganizować, a mój „wykładowca teorii przyszłej waaadzy” mówił otwarcie jak do swojego.


 A ja go, nieszczęsny, zbyłem jak głupiego dzieciaka i wyśmiałem (nie próbując nawet, z uwagi na spodziewany podsłuch i Frasyniuka własne walory intelektualne, polemizować) wywołując najpierw zdziwienie i konsternację, a następnie wyraźną wrogość. Musi co jakiś plan w stosunku do mnie się wtedy rypnął… Czyj?

 Była jeszcze później jakaś próba z jego strony podsunięcia mi do podpisania deklaracji że „uważam  TKK za jedyną siłę przewodnią i reprezentację „Solidarności” i społeczeństwa”, a kiedy i to wyśmiałem – zostaliśmy wrogami. Właściwie - Frasyniuk został moim wrogiem, bo ja go po prostu lekceważyłem.  Lekceważyłem niesłusznie – jak dowiodła późniejsza Magdalenka, której prescenariusz było mi dane wysłuchać w cztery oczy od Władysława Frasyniuka w wiezieniu w Łęczycy na początku roku 1983.


... chyba w drugiej połowie maja lub w czerwcu, do ZK Łęczyca przyjechała grupa kilku wyglądających na wysokich oficjeli cywilów MSW, aby wybadać co z „ułaskawiania  Krupińskiego” można zrobić.  Zrobić nie można było nic bo moje stanowisko w sprawie ułaskawiania na dwa miesiące przed wiszącą w powietrzu amnestią zostało zadeklarowane przez opisaną wcześniej rozmowę z naczelnikiem i poprzez  cenzurowany list od mojego adwokata potwierdzającego moje polecenie nie składania przez niego ani przez moją rodzinę prośby o ułaskawienie. 

Niemniej, ponieważ „władza” wydawała się desperacko szukać zainteresowanych amnestią – przybysze pod koniec nieudanej rozmowy zaczęli prosić abym przynajmniej zadeklarował czy „usunięty z wiezienia wbrew mojej woli” będę naruszał prawo. “Oświadczam że nie zamierzam podejmować żadnych działań sprzecznych z prawem. Równocześnie oświadczam, że nigdy nie występowałem spoza węgła ani cudzych pleców, a wszystkie swoje działania firmowałem własnym nazwiskiem, ponosząc za nie pełną odpowiedzialność. Ten sposób postępowania zamierzam kontynuować nadal”. 

Odbierający to expose esbek zgrzytnął zębami i rozmowa się skończyła.  Zadowolony z zagrywki opowiedziałem o wydarzeniu po powrocie do celi, nie wywołując nadmiernego zainteresowania u naszej chyba dziesięcioosobowej grupy. Z jednym wyjątkiem – Władysława Frasyniuka, który zaczął marudzić że „on jest Roch a to pani Kowalska” – czyli że „podpisać jest podpisać”, bez względu na to co.  Dyskusja mijała się z celem bo tytanem intelektu, jak już wspomniałem, to Frasyniuk nie był. Jak sam często deklarował – uznawał jedynie „głupotę nie maskowaną wyższym wykształceniem” - a tej mu nie brakowało. Zaczął coś poszeptywać z dwoma wielbicielami-adiutantami po kątach i okazywać mi wyraźną wrogość.  Ponieważ wrogość  okazywał już wcześniej, za każdym razem kiedy nie wpadałem w ślepy zachwyt nad jego cytatami Michnika, Kuronia & Co – pogodnie to zignorowałem. 

W międzyczasie wydarzyły się dwie następne rzeczy – otrzymałem odmowę ułaskawienia, co zgrzyt zębów SBeka zapowiedział mi już wcześniej, a żona w czasie odwiedzin nadmieniła o plotkach w Olsztynie, że ja „wstąpiłem do SBecji”. Załatwiłem, jak mi się wydawało, obie sprawy jednocześnie przekazując jej podpisaną przez Jabłońskiego odmowę łaski miłościwej PRL reprezentowanej przez Radę Państwa, nad Krupińskim, a przy okazji na odwrocie tego dokumentu napisany w czasie widzenia tekst owego niekoszernego oświadczenia i kilka słów na temat metod działania prowokatorów. Było to na początku lipca. Wybiegając nieco poza ramy czasowe tej książki – po powrocie do Olsztyna  zaobserwowałem zjawisko pewnego ode mnie dystansu otoczenia – co mnie dość cieszyło, bo ogonów za sobą byłem pewny i nikogo im na oczy naprowadzić nie chciałem. W mieszkaniu miałem, w tym samym celu, napis „uwaga podsłuch” na ścianie przedpokoju.

Nie wiem czy Frasyniuk już w czerwcu roku 1983, w wiezieniu w Łęczycy, był człowiekiem przejętym gdzieś po drodze przez Kiszczaka i jego służby. Mógł być, mógł nie być. Z pewnością był pod kontrolą późniejszych magdalenkowców, tych ex czerwonych, spoza władz „Solidarności” z wyboru – o czym świadczą jego wypowiedzi w czasie obrad w Magdalence, zarejestrowane w zapisie rozmów okrągłostołowych autorstwa  Krzysztofa Dubińskiego “Magdalenka transakcja epoki”.  Polecam szczególnie uwadze zawartą tam deklarację Frasyniuka pod adresem Kiszczaka: “dla dobra kraju, dla dobra społeczeństwa które wam nie wierzy i które nie chce was słuchać, staramy się zapewnić waszą wiarygodność”…  (str 29 w/w książki). Mógł być na usługach jednych i drugich, bo w końcu i tak okazało się że było to i jest towarzystwo wzajemnej adoracji. 

Dalej – pisałem już kilkakrotnie w rożnych publikacjach internetowych, że pierwsze objawy bezimiennej jeszcze Magdalenki wyczuwałem jeszcze przed moim wyjazdem. Być może wycinanie w pień tych którzy Magdalence mogli się sprzeciwiać było jednym z pierwszych etapów, a opisane frasyniukowanie w mojej sprawie jego elementem. Może powodem były moje chłodne komentarze w Łęczycy pod adresem idoli Frasyniuka, które zostały im przekazane i wywołały akcję prewencyjną przeciwko mojej obecności w czasie okrągłostołowania. Niezależnie od owego prawdziwego „może” – największy żal mam do tych którzy niegdyś wydawali się mnie znać dość dobrze i którzy w te szyte grubą nicią kłamstwa uwierzyli. Bo pomijając już ocenę mojej takiej czy innej odporności na marchew i kije przed owym kłamstwem – czy ja rzeczywiście wyglądałem na takiego durnia, który na dwa miesiące przed upływem odsiadki, po odmówieniu wystąpienia o ułaskawienie i po wszystkich poprzednich demonstracjach, które przecież były jakimś spójnym planem postępowania - rzeczywiście mogłem tej kochanej władzy aż tak się przymilać? I czy ta władza mając jakąś „deklarację miłości Krupińskiego” nie pośpieszyłaby ją upublicznić? I czy ja, będąc, jak głosiły owe kłamstwa, jednych z nich, łowiłbym (co robiłem) ryby czy też raczej usiłowałbym się wkręcić jak najszybciej spowrotem w ramiona i zaufanie moich „wiernych i lojalnych wyborców”, aby ich sypać lub na nich wpływać? To pytanie do Olsztyniaków, których jeszcze kilka lat wcześniej za durniów nie miałem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz