Minęło 27
lat od zakończenia PRL, 35 lat od stanu wojennego i ponad 36 lat od pamiętnych
strajków sierpniowych i powstania Solidarności. Wiele osób nie może zadziwić
się dlaczego wspólne deklaracje, odezwy podpisują byli znani działacze opozycji
i apolegeci stanu wojennego (jak płk Mazguła). Być może dlatego, że biografie
tych działaczy nie są tak czyste jak to nam przedstawiono, że wielu z nich
nawet jeżeli nie byli agentami, byli jednak prowadzeni przez SB. Dziś fragment
książki "zaułki Zbrodni" internowanego wiceprzewodniczącego Komisji
Krajowej NSZZ „Solidarność” Mirosława M. Krupińskiego (zmarł w 2012 r.) m.in. o
Władysławie Frasyniuku.
...w czasie kiedy interesy „Solidarności” jako całości były dla mnie pierwszoplanowe – tego aspektu „solidarności więziennej” nie poruszałem, aby obrazu nie psuć. Teraz, w roku 2001, zaczynają docierać do mnie układające się w całość dalsze fragmenty politycznej prostytucji, których dalej maskować powodu nie mam. Ale aby owo wydarzenie zrozumieć – należy wrócić w czasie nieco wstecz:
Gdzieś na przełomie lat 82/83 przywieziono do Łęczycy Władysława Frasyniuka. Przez kilka dni trzymano go oddzielnie a następnie „dokwaterowano” do nas. Było nas już wtedy ponad dziesięciu i od czasu do czasu zmieniano nam strategicznie cele. Po jednej z takich roszad znalazłem się sam na sam z Frasyniukiem w małej celi z czterema pryczami. Zastanawiałem się nad celem takiej rozrzutności metrażowej – cele były zwykle przepełnione, a tutaj pomimo dwóch pustych prycz nie dokwaterowano nam nawet wtyczki (byli tacy). Najmniej machiawelicznym wytłumaczeniem mogło być że cela miała dobry podsłuch i chciano posłuchać naszych rozmów.
Rozbawiony pomyślałem że słuchających spotka raczej zawód bo Frasyniuka za tytana intelektu raczej nie uważałem - przeto szans na ekstrawertyczne dyskusje z mojej strony nie było. W jakimś jednak stopniu się pomyliłem – Władek miał dziwnie wiele do powiedzenia. Nie mówił wprawdzie własnym językiem tylko cytatami z Michnika, Kuronia & Co, ale mówił zadziwiająco wiele i zadziwiająco płynnie. Wręcz recytował. Nie było w tym „prawie monologu” nic o „Solidarności” członkami KK której obaj byliśmy, ani o sytuacji Polski której wykładnikiem była nasza obecność w Łęczycy. Było natomiast bardzo wiele o strategii dojścia do władzy i o władzy tej przyszłym składzie. A ów referowany skład byl z grubsza taki, jak to dziś bym określił, pomagdalenkowy – czyli Frasyniuka idole, Frasyniuk i ci co z nimi trzymać będą.
Frasyniuk mówił, a mnie przed oczami rysowała się scena z Sienkiewiczowego potopu, kiedy to książę Bogusław Kmicicowi o postawie czerwonego sukna referował…
Do tej
pory nie jestem pewien co było powodem tej wylewności. Może
wcześniejsza ulotka Grunwaldu, która po storpedowaniu Zjazdu tej organizacji w
Grunwaldzie w lipcu 1981 i zapobieżeniu druku materiałów zjazdowych przez
Zarząd Regionu Warmińsko- Mazurskiego, którego byłem wybranym właśnie przewodniczącym,
deklarowała mnie Żydem. Może inspiracja Kiszczaka & Co, którzy
mogli uważać mnie za kandydata na przyszłego magdalenkowca. Może
wreszcie Frasyniukowe mniemanie że nikt okazji przyłączenia się do przyszłej
władzy się nie oprze i będzie o jej względy czynem i lojalnością zabiegał.
Najbardziej dziś prawdopodobna wydaje mi się mieszanina wszystkich trzech
powodów - bo przecie ktoś musiał nam to tet a’tet w pół pustej celi
zorganizować, a mój „wykładowca teorii przyszłej waaadzy” mówił otwarcie jak do swojego.
A
ja go, nieszczęsny, zbyłem jak głupiego dzieciaka i wyśmiałem (nie próbując
nawet, z uwagi na spodziewany podsłuch i Frasyniuka własne walory
intelektualne, polemizować) wywołując najpierw zdziwienie i konsternację, a
następnie wyraźną wrogość. Musi co jakiś plan w stosunku do mnie się wtedy
rypnął… Czyj?
Była
jeszcze później jakaś próba z jego strony podsunięcia mi do podpisania
deklaracji że „uważam TKK za jedyną siłę przewodnią i reprezentację
„Solidarności” i społeczeństwa”, a kiedy i to wyśmiałem – zostaliśmy wrogami.
Właściwie - Frasyniuk został moim wrogiem, bo ja go po prostu
lekceważyłem. Lekceważyłem niesłusznie – jak dowiodła późniejsza
Magdalenka, której prescenariusz było mi dane wysłuchać w cztery oczy od Władysława
Frasyniuka w wiezieniu w Łęczycy na początku roku 1983.
... chyba
w drugiej połowie maja lub w czerwcu, do ZK Łęczyca przyjechała grupa kilku
wyglądających na wysokich oficjeli cywilów MSW, aby wybadać co z
„ułaskawiania Krupińskiego” można zrobić. Zrobić nie
można było nic bo moje stanowisko w sprawie ułaskawiania na dwa miesiące przed
wiszącą w powietrzu amnestią zostało zadeklarowane przez opisaną wcześniej
rozmowę z naczelnikiem i poprzez cenzurowany list od mojego adwokata
potwierdzającego moje polecenie nie składania przez niego ani przez moją
rodzinę prośby o ułaskawienie.
Niemniej,
ponieważ „władza” wydawała się desperacko szukać zainteresowanych amnestią –
przybysze pod koniec nieudanej rozmowy zaczęli prosić abym przynajmniej
zadeklarował czy „usunięty z wiezienia wbrew mojej woli” będę naruszał prawo. “Oświadczam
że nie zamierzam podejmować żadnych działań sprzecznych z prawem. Równocześnie
oświadczam, że nigdy nie występowałem spoza węgła ani cudzych pleców, a
wszystkie swoje działania firmowałem własnym nazwiskiem, ponosząc za nie pełną
odpowiedzialność. Ten sposób postępowania zamierzam kontynuować nadal”.
Odbierający to expose
esbek zgrzytnął zębami i rozmowa się skończyła. Zadowolony z
zagrywki opowiedziałem o wydarzeniu po powrocie do celi, nie wywołując
nadmiernego zainteresowania u naszej chyba dziesięcioosobowej grupy. Z jednym
wyjątkiem – Władysława Frasyniuka, który zaczął marudzić że „on jest Roch a to
pani Kowalska” – czyli że „podpisać jest podpisać”, bez względu na to co. Dyskusja
mijała się z celem bo tytanem intelektu, jak już wspomniałem, to Frasyniuk nie
był. Jak sam często deklarował – uznawał jedynie „głupotę nie maskowaną wyższym
wykształceniem” - a tej mu nie brakowało. Zaczął coś poszeptywać z dwoma
wielbicielami-adiutantami po kątach i okazywać mi wyraźną
wrogość. Ponieważ wrogość okazywał już wcześniej, za
każdym razem kiedy nie wpadałem w ślepy zachwyt nad jego cytatami Michnika,
Kuronia & Co – pogodnie to zignorowałem.
W
międzyczasie wydarzyły się dwie następne rzeczy – otrzymałem odmowę
ułaskawienia, co zgrzyt zębów SBeka zapowiedział mi już wcześniej, a żona w
czasie odwiedzin nadmieniła o plotkach w Olsztynie, że ja „wstąpiłem do
SBecji”. Załatwiłem, jak mi się wydawało, obie sprawy jednocześnie przekazując
jej podpisaną przez Jabłońskiego odmowę łaski miłościwej PRL reprezentowanej
przez Radę Państwa, nad Krupińskim, a przy okazji na odwrocie tego dokumentu
napisany w czasie widzenia tekst owego niekoszernego oświadczenia i kilka słów
na temat metod działania prowokatorów. Było to na początku lipca. Wybiegając
nieco poza ramy czasowe tej książki – po powrocie do
Olsztyna zaobserwowałem zjawisko pewnego ode mnie dystansu otoczenia
– co mnie dość cieszyło, bo ogonów za sobą byłem pewny i nikogo im na oczy naprowadzić
nie chciałem. W mieszkaniu miałem, w tym samym celu, napis „uwaga podsłuch” na
ścianie przedpokoju.
Nie wiem czy Frasyniuk już w czerwcu
roku 1983, w wiezieniu w Łęczycy, był człowiekiem przejętym gdzieś po drodze
przez Kiszczaka i jego służby. Mógł być, mógł nie być. Z pewnością był pod
kontrolą późniejszych magdalenkowców, tych ex czerwonych, spoza władz
„Solidarności” z wyboru – o czym świadczą jego wypowiedzi w czasie obrad w
Magdalence, zarejestrowane w zapisie rozmów okrągłostołowych autorstwa Krzysztofa
Dubińskiego “Magdalenka transakcja epoki”. Polecam szczególnie
uwadze zawartą tam deklarację Frasyniuka pod adresem Kiszczaka: “dla dobra
kraju, dla dobra społeczeństwa które wam nie wierzy i które nie chce was
słuchać, staramy się zapewnić waszą wiarygodność”… (str 29 w/w
książki). Mógł być na usługach jednych i drugich, bo w końcu i tak okazało się
że było to i jest towarzystwo wzajemnej adoracji.
Dalej – pisałem już kilkakrotnie w rożnych publikacjach internetowych, że pierwsze objawy bezimiennej jeszcze Magdalenki wyczuwałem jeszcze przed moim wyjazdem. Być może wycinanie w pień tych którzy Magdalence mogli się sprzeciwiać było jednym z pierwszych etapów, a opisane frasyniukowanie w mojej sprawie jego elementem. Może powodem były moje chłodne komentarze w Łęczycy pod adresem idoli Frasyniuka, które zostały im przekazane i wywołały akcję prewencyjną przeciwko mojej obecności w czasie okrągłostołowania. Niezależnie od owego prawdziwego „może” – największy żal mam do tych którzy niegdyś wydawali się mnie znać dość dobrze i którzy w te szyte grubą nicią kłamstwa uwierzyli. Bo pomijając już ocenę mojej takiej czy innej odporności na marchew i kije przed owym kłamstwem – czy ja rzeczywiście wyglądałem na takiego durnia, który na dwa miesiące przed upływem odsiadki, po odmówieniu wystąpienia o ułaskawienie i po wszystkich poprzednich demonstracjach, które przecież były jakimś spójnym planem postępowania - rzeczywiście mogłem tej kochanej władzy aż tak się przymilać? I czy ta władza mając jakąś „deklarację miłości Krupińskiego” nie pośpieszyłaby ją upublicznić? I czy ja, będąc, jak głosiły owe kłamstwa, jednych z nich, łowiłbym (co robiłem) ryby czy też raczej usiłowałbym się wkręcić jak najszybciej spowrotem w ramiona i zaufanie moich „wiernych i lojalnych wyborców”, aby ich sypać lub na nich wpływać? To pytanie do Olsztyniaków, których jeszcze kilka lat wcześniej za durniów nie miałem.
Fragment opublikowany pierwotnie na: http://lootos-neverlandd.blogspot.com/2011/12/mirosaw-krupinski-zauki-zbrodni.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz