Oglądałem film „Kret” i przyznam
się, że coraz trudniej przychodzi mi pisanie na ten temat. Jest się w takiej
pułapce bezradności. To częściowa cena polskiej zgody na kompromisowe wyjście z
PRL-u. Wiadomo bowiem, że ten problem jest, że częściowo wynika ze sposobu, w
jaki przeprowadziliśmy transformację systemu w Polsce. To towarzystwo miało
sporo czasu, aby się przestawić, przefarbować, ustawić w lepszej sytuacji od
wielu z nas. Część dokumentów popalili, część pochowali jako swoje polisy
ubezpieczeniowe, a czasami, co pokazuje ten film, stały się podstawą źródła ich
dodatkowych dochodów. Dodatkowych, bo przecież zachowali prawo do pobierania
emerytur mundurowych (trochę ograniczonych w ubiegłej kadencji, gdy projekt
posłów PO i PiS poparł prezydent Lech Kaczyński. Pierwszą ustawę z czasów AWS-u
zawetował ówczesny prezydent Aleksandr Kwaśniewski. Któż o tym pamięta w czasie
narastającego telewizyjnego blichtru i amnezji).
W filmie jest scena, gdy w sądzie
lustracyjnym głównym świadkiem jest… oficer SB prowadzący agenta. Zaprzecza, że
ten kontynuował działalność, co okazało się nieprawdą. Bohater opłacał sowicie
taką a nie inną wersję przedstawioną przez esbeka. To jest chory mechanizm.
Boję się napisać, bo wysoko cenię życie w Polsce otwartych granic, ale żyjemy w
takiej poharatanej rzeczywistości. Bezwzględni realizatorzy głównych zasad
werbunku, czyli metody: „KOREK (alkohol), WOREK (pieniądze) lub ROZPOREK (seks)”
z mocy prawa stają się sędziami, wystawiają certyfikaty swym byłym ofiarom.
Taki był ojciec głównego bohatera
(bardzo dobra rola Mariana Dziędziela, za którą dostał nagrodę aktorską na
festiwalu w Gdyni). Działacz związkowy na Śląsku, walczący na początku lat
osiemdziesiątych o zdrowie małego syna. Wtedy go dopadli, ceną za miejsce w
szpitalu, lepsze leczenie było podpisanie aktu współpracy. Ironią był fakt, iż
żona zmarła i tak niedługo po operacji.
To dramat ojca, o którym dowiaduje
się syn, ciekawie grany przez Borysa Szyca (jego żoną jest, o ironio, córką
ofiary strajków górniczych). Obserwujemy młodego człowieka, chcącego żyć „do
przodu”, którego dopada przeszłość. Miota się, popełnia błędy. Widać przy
okazji, że naprawdę ważna jest porządna edukacja historyczna w polskich
szkołach. Który kontaktuje się esbekiem (diaboliczna rola Wojciecha Pszoniaka),
odkrywa prawdę, że ta współpraca trwała także w stanie wojennym. Szkoda, że jak
to często bywa w polskich filmach, finał, podobnie jak w niedawno pokazywanych
„Uwikłanych”, jest banalny, na miarę filmów typu „łubudubu”, czy zabili go, a
żyje.
I tak ofiary tracą twarz, „nie uciekną przed przeszłością”, co jest
reklamowym mottem tego filmu. Co ciekawe, autorem tego bardzo sprawnie nakręconego
filmu jest Polak, z tym że mieszkający we Francji, Raphael Lewandowski. Może
dlatego ma większy dystans, ale i mniejszą wiedzę o esbekach mających firmy,
auta, konta, no i owe sejfy z pamięcią pewnie zapisaną na mikrofilmach, różnych
dyskach. Ustawili się, wolna Polska im to ułatwiła. Wiedzę mogą przekazać
następcom. I takie żerowanie na ludziach uwikłanych jeszcze może potrwać kilka pokoleń.
W tym sensie ten film pokazuje coś nowego, że owa agentura, szantażowanie
rodzin, może nie kończyć się np. wraz ze śmiercią pokoleń PRL-u. To tym
bardziej pokazuje, jak ważna dla Polski, ale i dla rodzin osób zwerbowanych,
jest mądrze przeprowadzona lustracja.
W pamięci po tym filmie pozostaje twarz człowieka
przegranego, można powiedzieć - oczy
klęski. Syn apeluje: „Spróbujmy to
wyjaśnić, ludzie to zrozumieją”. Mówi to przekonany, że życie w wolnej
Polsce zawdzięcza takim ludziom jak jego ojciec. Z kolei ojciec uważa, że
rozgrzebywanie przeszłości nie jest już potrzebne. Kto ma rację?
Ciężka jest nasza historia. Wiele w niej ran, czasami złej
pamięci. Osobiście starałem się stawiać cezurę na 1980 roku. Któż wcześniej
mógł przewidzieć papiestwo JPII, podpisanie Porozumień Sierpniowych, karnawał dziesięciu
milionów członków „S”? Kto uwikłał się po powstaniu „Solidarności”, wstępował
do PZPR, był dla mnie konformistą, karierowiczem.
A były takie osoby. Jakby niepomne na słowa Cypriana Kamila
Norwida, że „Nie można pokonać narodu bez współdziałania części tego narodu”.
W tym bardziej uniwersalnym kontekście można powiedzieć, iż dobrze, że powstał
kolejny film, po „Uwikłanych”, ale też wcześniejszej „Rysie”, czy filmie o
zabitym studencie Stanisławie Pyjasie, albo dokumencie o Wiesławie Maleszce - z
jego niezwykle pokrętną filozofią uzasadniającą wybór agenturalnego życia.
Podejmowanie tego typu tematów, to nie jest tylko „przechył pisowski”, jak to
ujmują niektórzy decydenci w Instytucie Sztuki Filmowej (przyznającym dotacje
do filmów), ale istotny fragment polskiej historii. Podobnie jak ważna
pozostaje rola Instytutu Pamięci Narodowej, który oby znajdował także inne
sposoby dokumentowania zachowań ludzi, gdzie w roli sędziów nie będą
występowali byli kaci ofiar, jak ma to miejsce w filmie „Kret”.
Żeby historia czegoś uczyła, warto strzec się fałszywych
przyjaciół, warto pamiętać o słowach z „ENEIDY” Wergiliusza: ”Obawiaj
się Greków, nawet jak przynoszą prezenty”. W trudnych chwilach
powtarzajmy sobie słowa Seneki: „Kto
się boi, staje się niewolnikiem” lub: „Strachem karmimy napastników”.
I róbmy wszystko, aby za błogosławionym Jerzym Popiełuszko, móc powtarzać: „Wolność
musi być w nas”. Bo to warunek wstępny, aby mniej było różnych „kretów”
w naszym życiu, w życiu Rzeczpospolitej.
Wojciech Książek
Ps.
Warto mieć świadomość proporcji owej agentury do rzeczywistości. Ważne, żeby ów
krąg donosicieli nie zamącał nam obrazu ludzi, którzy wykonywali gigantyczny
wysiłek na rzecz polskiej wolności. Tak było pod zaborami, tak w Polsce
międzywojennej, tak w powstańczej Warszawie. „Polska nigdy nie była krajem
dezerterów” – powtarzało wiele osób. „Polacy to nie Szwejki”
miał powiedzieć ktoś w Biurze Politycznym KPZR, gdy odkładano decyzję o
interwencję bratnich państw na Polskę po 1980 roku. Te 100 tys. agentów na
prawie czterdziestomilionowy naród, to nie to samo, co np. w Czechosłowacji,
gdzie, jak to lapidarnie ujął reżyser Jiri Menzel, połowa donosiła na druga
połowę, a co kilka lat następowała zmiana (podobnie w NRD i innych
„demoludach”).
Warto wiedzieć: W 1989 roku było ok. 24 tys. funkcjonariuszy Służby
Bezpieczeństwa (bez prawie czterokrotnie liczniejszej milicji i formacji ZOMO).
Około 5 tys. z nich pod koniec PRL-u, gdy szefem MSW był generał Czesław
Kiszczak, ulokowano w milicji, kolejnych 5 tys. przeszło pozytywnie weryfikacje
w okresie rządów premiera Tadeusza Mazowieckiego. Łącznie prowadzili ok. 100
tys. agentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz