Te uwagi zapisuję na marginesie filmu „Baby
są jakiejś inne”. Poszedłem, mimo że recenzje (między innymi w tygodniku
„Uważam Rze”) nie były zbyt obiecujące. No ale skoro reżyserem był Marek
Koterski, to trudno nie pójść. Taka już jest natura widza (sportowego też).
Co by nie powiedzieć, reżyser „Dnia
Świra” wyrobił sobie markę na polskim, nie tak znowu bogatym, rynku filmowym. Bohater
kilku jego filmów, Adam Miauczyński, walczy z rzeczywistością w takich filmach,
jak bardzo dobre „Życie wewnętrzne”, „Nic śmiesznego”, czy „Wszyscy jesteśmy
Chrystusami”. Bez wątpienia filmem praktycznie kultowym, stał się „Dzień
Świra”, ze znakomitą rolą Marka Kondrata (pewnie kobietom też wiele mówi o mężczyznach).
Tam, u bohatera tuż przed pięćdziesiątką, wystąpiła kwintesencja problemów,
neuroz, jakie nie są obce wielu z nas. Tym samym jest to częściowo taki film –
lustro, w tym dla niżej podpisanego.
W nim sporo już było o kobietach i to w
różnych rolach, z postacią najbardziej nieosiągalną, marzeniem, jak trzy razy
„nie”: „Nie-speł-Nie-Nie”. Film „Baby są jakieś inne” już w samym tytule nasuwa
skojarzenia, że będzie właśnie o nich. I tak w rzeczywistości jest, chociaż z
drugiej strony wiele też mówi o horyzontach myślowych, wrażliwości
recenzujących je facetów. Oto jedzie dwóch bohaterów – w tych rolach bardzo
dobry Robert Więckiewicz i mniej przekonujący Adam Woronowicz – kolejne
wcielenie Adasia Miauczyńskiego. Tym razem jako inteligent z naukowym
zacięciem, a to podający, ile słów średnio wypowiada kobieta dziennie, a to o ich
połączeniach mózgowych. I przeklinający, prawie jak jego partner w podróży.
Takie uwagi mogłyby być, ale jakimś fragmentem, jak je dla przykładu lapidarnie
przedstawia Jack Nicholson w filmie „Schmidt”.
Trochę to razi i to nie tylko dlatego,
że pojawia się w ustach bohatera odtwarzającego jeszcze nie tak dawno rolę błogosławionego
Jerzego Popiełuszko („Popiełuszko, Wolność jest w nas”). Kobiety są rzeczywiście
inne i w tym trzeba widzieć siłę, nie zastanawiać się tyle, jakie odgłosy
wydają na sedesie. Podobnie razi pokłon oddawany nowej religii, czyli tak
naprawdę jej brakowi, czego dowodem jest fragment – rozważanie o tym, do kogo ostatnie
słowa wypowiadał JPII. Po co to reżyserowi osobnemu, ale wzbudzającemu dotąd szacunek?
Czy duch „gorzelnianego potentata z Biłgoraja”, jak nazwał ktoś bohatera
powyborczego mediów, będzie unosił się w tej kadencji nad
każdym filmem, czy programem?
Można mówić, że „trzeba kochać mężczyzn” (któż nie lubi być kochany, to prawda
ponadpłciowa), można wygłaszać takie mądrości, jak: „Kobieta przestaje być kobietą”. A my to co? Chodzące ideały? Wspólnie
żyjemy w świecie, w którym kobiety coraz częściej przestają być kobietami,
mężczyźni mężczyznami. Były, są i pewnie będą, używając języka Witkacego,
„kobietony”, a od siebie dodałbym – i „facetony”. Następuje coraz większa zamiana
ról, w domu, w pracy, uczuciach, co czasami przybiera formy wręcz jakiegoś
obojnactwa. Jeżeli się tego nie widzi, to pozostaje narzekanie, frustracje.
Dużo jałowości i pustki. Stąd i w tym filmie średnio to wygląda, chyba
najbardziej z uwagi na mało męską paplaninę facetów. Tacy jesteśmy, będziemy? I
jak mają się w tym odnajdywać faceci, którzy cenią dyskrecję, szczególnie wobec
kobiet, rodem z najlepszych westernów?
Co ja tu robię i
z czego się śmiejecie…
Wśród takich rozważań wychodzi się z
kina po tym filmie. Ale to nie wszystko, bo wśród zapowiedzi pojawiają się
migawki kolejnych tzw. hitów. Zaprasza się do kin między innymi na polskie
komedie: „Listy do M.”, czy na „Wyjazd integracyjny”.
Ja nie pójdę i to nie tylko dlatego, że
średnio oceniłem „Baby są jakieś inne”. Coraz bardziej brakuje mi w filmach, a
komedia nie jest łatwym gatunkiem, jakiegoś bardziej całościowego pomysłu na ciekawą
intrygę, na głównego bohatera, na jego życiowe uwikłanie. Co chcemy powiedzieć,
jaką narrację (by użyć języka współczesnego PR politycznego), chcemy narzucić
widzowi, wciągnąć go w tę opowieść? Tego nie załatwi nawet sto śmiesznych
skeczy, gagów, powiedzonek zgromadzonych w jednym filmie, jeżeli nie towarzyszy
mu głębszy pomysł na całość. Inaczej idziemy jak do kabaretonu. Podobnie jak
pospieszny montaż, czasami przerysowana do granic infantylności gra aktorów, wstawiane
na siłę tzw. sceny łóżkowe, jakieś osoby oklejone makijażem i przymilnym
uśmiechem. To jest sztuczne, jak wydmuszki, jak część telenowel, które niewiele
mają wspólnego z rzeczywistością – nawet tą bardziej kolorową (człowiek na tym
się łapał, oglądając dla przykładu któryś tam odcinek „Dynastii”, z nieśmiertelną
Alexis. Jest i taka „Moda na sukces”, których to docinków jest już ponad pięć
tysięcy!).
A mamy zupełnie inne wzory. Przecież czujemy
głębszą prawdę bohatera granego przez Charliego Chaplina w „Dyktatorze”, Bogumiłą
Kobielę w „Zezowatym szczęściu”, taki jest Zbigniew Zamechowski w nie do końca
docenianym przez publiczność, „Zawróconym” (chociaż dostał Złote Lwy w Gdyni). Wyjść
od losu człowieka, który nie zawsze musi być tak dramatyczny jak w znanym opowiadaniu
Szołochowa. Najczęściej komedia i dramat idą z sobą w parze, przeplatają się,
mimo że zazwyczaj tego sami nie dostrzegamy. Innym źródłem dobrej komedii może
być ciekawy pomysł, intryga, dobra pointa, jak w „Żądle”, czy „Seksmisji”. Tego
dzisiaj brakuje. Często jeszcze początek jest w miarę ciekawy, potem zaczynają
się dłużyzny, wątki poboczne, brak koncepcji na dobry finał.
Oczywiście
każdy z nas ma inny pomysł na spędzenie wolnego czasu. I to, jeżeli nie
krzywdzi innych, jest jego własną sprawą. Innym nic do tego. Dlatego też nie
chcę tymi uwagami narzucać swego zdania. Każdy ma prawo do własnego wyboru, także
oglądanego filmu, przeczytanej książki, czasopisma. Sam co najwyżej mogę coś przypomnieć,
podsunąć pod rozwagę. Dla przykładu to, iż podczas oglądania filmu, jak w
życiu, zazwyczaj są dwa momenty trudne dla widza.
- Pierwszy, kiedy stawiamy sobie
pytania, rodem z Nikołaja Gogola, Z
CZEGO SIĘ ŚMIEJĘ? Czy przypadkiem także nie z samego siebie?
- Drugi, gdy pojawia się pytanie: CO JA TU ROBIĘ (to pytanie ma
wymiar bardziej uniwersalny, bo odnosi się także do znajomości, pracy,
udziału w polityce, itd.)?
I wtedy zjawia się ta dręcząca umysł
widza myśl, że chyba trzeba podnieść… z fotela i wyjść. Sam mam zasadę, żeby
nie wychodzić z kina w trakcie projekcji. Jest w tym nadzieja kinomana, że może
jednak coś się zdarzy, jakiś dialog, jakiś gest aktora, piękny plener, motyw
muzyczny. Chociaż raz nie wytrzymałem, gdy oglądałem „Rysia”, reklamowanego
jako kontynuacja „Rejsu”.
Chyba już
więcej nie chcę tego powtarzać. Bo nadmiar dowcipu, w opinii nie tylko ludzi
kabaretu, jak się nie trzyma kupy, potrafi szkodzić. I tą „pointą”, jakże ważną
dla dobrych komedii, a której często brak (jak „suspensu” w filmie
kryminalnym), kończę… Ot, takie pożegnanie ze złymi komediami…
Wojciech
Książek
Ps.
Załączam wybór filmów komediowych (kolejność alfabetyczna,
część to filmy z pogranicza komedii i filmu obyczajowego). Są to tylko te,
które udało mi się nagrać i mam je w swoim domowym zestawie kaset (nagranych w
systemie VHS – więc już nieco… kultowym, jak kiedyś muzyczne płyty winylowe).
Bananowy czubek, Miłość i śmierć, Zelig - Woody Allen,
Cztery wesela i pogrzeb – Mike Nowell,
Dyktator – Charlie Chaplin,
Dzień świra, Życie wewnętrzne, Nic śmiesznego
– Marek Koterski,
Eroica, Zezowate szczęście – Andrzej Munk,
Forrest Gump – Robert Zameckis,
Jak rozpętałem II wojnę
światową – Tadeusz Chmielewski,
Kariera Nikodema Dyzmy – Jan Rybkowski
M.A.S.H. –
Robert Altmann,
Miś
(i Alternatywy 4 – serial) –
Stanisław Bareja,
Nieustraszeni zabójcy wampirów – Roman Polański,
Odlot, Miłość blondynki,
Amadeusz – Milos Forman,
Pulp Fiction – Quentin Tarantino,
Rejs – Marek Piwowski,
Sami swoi – Sylwester Chęciński,
Smak życia –
Cedric Klepisch
Święty Grall, Żywot Briana, Sens życia - wg Monty Pythona,
Vabank – Janusz
Machulski,
Zawrócony, Pułkownik Kwiatkowski – Kazimierz Kutz,
Żądło – George Roy Hill,
Uwaga: chętnie poznam inne
tytuły – rekomendacje: wojciech.ksiazek@solidarnosc.gda.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz