23 kwietnia 2011

SIÓDME: NIE KRADNIJ

Poniżej otrzymany tekst reflekcyjny nt. kradzieży. Polecamy go zwłaszcza rządzącym, wysokim urzędnikom w samorządach i w państwie, oraz menedżerom w spółkach, by nie sądzili że przywłaszczając sobie w majestacie prawa środki publiczne, przyznając sobie wysokie wynagrodzenia z pieniędzy publicznych, nie łamią zasad i wartości:




Warszawa 31 marca 2011

W załączeniu przesyłam moje bardzo osobiste rozważania na temat przykazania Nie kradnij. Tekst ten 8 lat temu wysłałem do Tygodnika Powszechnego. Nie chodziło mi o druk, lecz o podsunięcie redakcji czasopisma tematu do pogłębionej interpretacji, a mimo to nawet nie potwierdzono odbioru. Po dwu listach dałem za wygraną. Zapewne redaktorzy ks. Adama Bonieckiego uważali, że temat nie leży w profilu wydawniczym tego bądź co bądź poważnego czasopisma.

Mnie po latach jednak wciąż się wydaje, że rzecz jest warta świeczki. Czyż nie jest to jedyne przykazanie Dekalogu, które jest przez nas bardzo restrykcyjnie (a tym samym opacznie) pojmowane. Łamanie zakazu Nie kradnij generuje (moim zdaniem) więcej zła niż pozostałe przykazania. Przecież najcięższy grzech, jakim jest zabójstwo, jest często pochodną kradzieży.

A zatem powinno się więcej mówić o tym, gdzie są granice tego, co uważamy za kradzież, gdzie są jego granice grzechu i kiedy – z punktu widzenia Kościoła – kradzież jest grzechem ciężkim.

Z poważaniem. Ryszard KORONA

-------------------------------

SIÓDME: NIE KRADNIJ !

Plaga morderstw i zabójstw na tle rabunkowym, oszustw i korupcji jaka ogarnęła w ostatnich latach nasz kraj, skłania także zwykłych ludzi do zastanawiania się co raz częściej nad sensem obowiązujących czy też uświęconych uzusem norm etycznych, jakimi kierują się w swym postępowaniu społeczeństwa z kręgu kultury judeochrześcijańskiej. I rzecz ciekawa, o ile akty kradzieży i bandytyzmu spotykają się z jednoznacznym potępieniem społecznym, o tyle stosunek wielu z nas do korupcji i oszustw na niewyobrażalną wręcz skalę jest co najmniej ambiwalentny, jeśli nie przychylny u wielu z nas. Otóż tak oszustwa jak i korupcja są niczym innym jak „wysublimowaną” formą kradzieży, bo inaczej tego zjawiska społecznego chyba się nie da zakwalifikować.

Czymże jest kradzież?
Niektórzy prawicowi politycy – wychodząc notabene z dekalogu – chętnie odwołują się do społecznej nauki Kościoła, która stoi, jak twierdzą, na straży świętego prawa własności. To przekonanie wyprowadzają z przykazania: Nie kradnij. Jeśli przykazanie mówi, że nie wolno kraść, to znaczy, że sankcjonuje tym samym prawo do posiadania i ochrony każdej własności: prywatnej, społecznej czy jeszcze innej. Dotąd wszystko wydaje się jasne. Jednak – jak się powszechnie mówi – diabeł tkwi zazwyczaj w szczegółach, to znaczy w interpretacji, która w tym wypadku jest w rozumieniu większości z nas zadziwiająco rozciągliwa (to chyba najwłaściwsze słowo). Jakby prawa ustanawiane przez rządzących dla dobra rządzonych mogły przewidzieć sytuacje i najdziwniejsze przypadki, jakich nam dostarcza życie codzienne. A poza tym natura ludzka jest ułomna, by nie powiedzieć chciwa – gdy o dobra doczesne chodzi – stąd nasze ustawiczne ciągoty, by stale się bogacić, chcieć posiadać coraz więcej, niczym biznesmen z Małego Księcia A. St-Exupéry’ego, który chciał być właścicielem coraz większej liczby gwiazd. Chciał posiadać dla przyjemności samego posiadania. Obrzydliwa cecha.
Takie zawoalowane odwoływanie się do dekalogu jest większości z nas bardzo przydatne na tle doświadczeń minionego okresu, kiedy to obowiązywała w naszym kraju zupełnie inna wykładnia, której początek dał XIX wieczny socjalista francuski Pierre Proudhon twierdząc, że własność to kradzież (la propriété c'est le vol). Od tego twierdzenia (nawiasem mówiąc drogiego wszystkim późniejszym teoretykom komunizmu) pośrednio się zaczęło całe późniejsze zło. No właśnie całe zło. Tylko gdzie się zaczyna, granica tego, co nazywamy kradzieżą i jak rozumieć siódme przykazanie: nie kradnij ?
Rzecz jednak w tym, że jednoznaczne zdefiniowanie pojęcie kradzieży, o czym doskonale wiedzą prawnicy, nie jest ani takie łatwe, ani możliwe, niestety. Wszyscy wiemy, o co chodzi, gdy mamy do czynienia z przypadkami oczywistymi: nie kradnij, to znaczy, nie przywłaszczaj sobie po kryjomu, podstępnie lub siłą tego, co prawnie (lub bezprawnie) należy do innych. Krótko mówiąc: nie ruszaj tego, co do ciebie nie należy. Gdy jesteś uczniem nie zabieraj skrycie lub otwarcie (boś silniejszy) długopisu, drugiego śniadania, książki, telefonu komórkowego, walkmana, roweru i innych materialnych rzeczy należących do kolegi, koleżanki, bo kradzież jest grzechem (lekkim czy śmiertelnym?). A poza tym kto kradnie, zasługuje na pogardę. Przy czym wstydem nie jest sama kradzież jako taka, lecz jej udowodnienie, przyłapanie na gorącym uczynku.
Wątpliwości cisną się same, gdy akty zaboru obcego mienia dokonywane są w „białych rękawiczkach” lub w tzw. majestacie prawa. Wówczas okazuje się, że zakres interpretacyjny tego co będzie uznane za pospolitą kradzież albo za jakąś formę wątpliwych roszczeń jest wprost nieograniczony. Siłą rzeczy lakoniczne (aż nader zwięzłe chciałoby się dzisiaj powiedzieć) przykazanie kościelne: nie kradnij wątpliwości tych rozwiać nie może. Odnotujmy przy okazji, że w hierarchii ciężkich występków przykazanie to znajduje się na siódmym miejscu, a ewangeliści analizujący ustami Chrystusa przykazania dekalogu, nigdzie o kradzieży wprost nie mówią (chyba się nie mylę). Zapewne Mojżesz układając je na górze Synaj intuicyjnie zdawał sobie sprawę z braku jednoznaczności zakazu kradzieży, skoro dwa ostatnie przykazania: nie pożądaj domu ani żony bliźniego swego (Kościół katolicki z zasady zawęża rzecz całą tylko do spraw cielesnych w tym przykazaniu ), ani żadnej rzeczy, która jego jest są w zasadzie uzupełnieniem siódmego przykazania. Być może wspólnocie żydowskiej tamtego okresu zapisy te wystarczały, teraz jednak w dobie tak bardzo skomplikowanych i zagmatwanych relacji międzyludzkich i jako tako demokratycznie – mimo wszystkich zastrzeżeń – zorganizowanego społeczeństwa przykazania te nawet ludziom głęboko wierzącym, dają pole do karkołomnych nadużyć bez wywoływania przy tym uczucia winy, grzechu czy zażenowania, że się kogoś przy okazji krzywdzi lub skrzywdziło.
Przyjrzyjmy się kilku przykładom. Gdy dziecko przywłaszczy sobie cudzą gumkę, portmonetkę z kieszonkowym, będzie to nie podlegająca wątpliwości oczywista kradzież, tym bardziej naganna, im większa okaże się wartość zawłaszczonego mienia. Podobnie będziemy traktować poczynania kieszonkowców grasujących w środkach transportu publicznego czy supermarketach, na pielgrzymkach, włamywaczy do mieszkań, złodziei samochodów czy wandali kradnących na używki urządzenia użyteczności publicznej w celu uzyskania gotówki (nawiasem mówiąc groteskowo małej w stosunku do ich rzeczywistej wartości). Pomijam przypadki kleptomanii (kradzież dla kradzieży) uznawanej – jak wszystkie manie – za chorobę (chyba psychiczną), którą powinno się jakoś leczyć.
Również gdy kasjerka przywłaszczy sobie jakąś sumę pieniędzy lub sprzedawca nie odda właścicielowi sklepu całego uzysku, także zostaną nazwani złodziejami.
Ale już inaczej określimy nieuczciwego rzemieślnika, sprzedawcę czy dentystę. W stosunku do nich nawet nie użyjemy określenia oszust, oszuści, a tylko że są nierzetelni, nieuczciwi.
Ale jak traktować tych, którzy stojąc na czele dużych spółek lub przedsiębiorstw państwowych dokonali „przekrętów” na setki milionów złotych państwowych wykorzystując swoje stanowiska pracy i koleżeńskie układy. Przecież często ludzie ci decydujący o losach strategicznych dla kraju holdingów mają zagwarantowane pobory w wysokości bez jakiejkolwiek rozsądnej skali porównawczej do tego, co zarabiają zależni od nich szeregowi pracownicy. Okazuje się, że oszustów z tej grupy ludzi, podświadomie będziemy stawiać, pomimo najszczerszego oburzenia, o niebo wyżej niż złodzieja portfela, roweru lub innego stosunkowo niewiele wartego drobiazgu. Dlaczego tak jest?
Kiedyś młody, dynamiczny dyrektor firmy eksportowej komentując doniesienie prasowe o miliardowych nadużyciach finansowych (działo się to jeszcze przed denominacją złotego), w prywatnej rozmowie powiedział szczerze, że sam nie wie jakby się zachował w sytuacji, która stwarzałaby mu możliwość urządzenia się na cale życie jak również zabezpieczenia przyszłości dzieciom, a może nawet i wnukom, jeśli je kiedyś je będzie miał. Uważał, że gdy w rachubę wchodzą bardzo duże pieniądze, opłaca się ryzykować parę lat odosobnienia za więziennymi murami. Jak się ma zapewnioną dostatnią przyszłość materialną dla kilku pokoleń, to i z uciążliwościami więziennego bytowania można się jakoś pogodzić. Czego to w końcu się nie robi dla swojej rodziny tym bardziej, że w najgorszym przypadku człowiek posiedzi pięć, no góra sześć lat, nawet gdyby go skazano na więcej, to i tak za dobre sprawowanie wyjdzie przed czasem. Za równowartość miliona dolarów można trochę pocierpieć.
Zdziwiłem się takiej filozofii życia człowieka, który mógłby być moim synem. Z ludźmi postępował godnie, premie dzielił sprawiedliwie, dbał o dobro powierzonego mu przez zarząd firmy odcinka pracy. Słowem był odpowiedzialny, ba uczciwy. Toteż trochę przez grzeczność ale a niedowierzaniem powiedziałem mu, że żartuje mówiąc coś podobnego, zapewnił mnie z całym przekonaniem, że mówił serio. Gdy człowiek żyje z pokusą przez miesiące i lata całe, w pewnej chwili dojdzie do wniosku, że ryzyko jest małe i ulegnie mówiąc sobie, że zrobi to tylko ten jeden jedyny raz i wystarczy. Nie dodał jednak (może po prostu jeszcze nie wiedział), że później proceder wciąga jak nałóg do czasu, aż taki amator łatwego zarobku wpadnie, jeśli się w porę nie wycofa zebrawszy przedtem fortunę. Najczęściej trudno jest jednak zejść ze złej drogi, gdy się raz na nią wkroczyło.
Mój rozmówca rozumował kategoriami bohaterów miasteczka z Wizyty starszej pani Dürrenmatta, którzy poddani presji długotrwałej pokusy „zarobienia” dwu miliardów franków szwajcarskich popełniają ohydną zbrodnię. Zabijają starego człowieka bo tego od nich oczekiwała miliarderka żądna zemsty za uwiedzenie jej w latach młodości. Za pieniądze nawet jego własne dzieci trzymały stronę mściwej kobiety. Mój rozmówca kradzież uważał – jak każdy szanujący się obywatel – za coś nagannego, wstydliwego, oczywiście kradzież w potocznym, obiegowym znaczeniu tego słowa. Jego wypowiedź świadczyła jednak, że w mentalności młodego pokolenia zachodziła jakaś niepokojąca zmiana w podejściu do życia i przyjętych dotychczas zasad. Wynikało z niej, że stawianie zasad etyczno-moralnych przed materialnym dobrobytu, o czym stale przypominają wyznania chrześcijańskie, odchodzi do przeszłości.
Nie ulega wątpliwości, że zawłaszczone bezprawnie miliony kwalifikują się pod pojęcie kradzieży, chociaż zarówno prawnicy jak i media skrzętnie unikają nazywania rzeczy po imieniu. Dziwnym zwyczajem (nie tylko u nas zresztą) nikt nie odważy się takiego osobnika nazwać złodziejem czy oszustem a tylko określeniami eufemistycznymi w rodzaju: biznesmen, szczęściarz, dorobkiewicz, parweniusz itp., które w ustach niektórych osób, a nawet całych grup społecznych nabierają wręcz znaczenia nobilitującego, jako że zdobycie dużego majątku, bez względu na metody jakimi się posłużono, obok zazdrości lub zawiści napawa ludzi (zwłaszcza tym, którym się w życiu nie powiodło) uczuciem swego rodzaju szacunku i poważania. Tacy „spryciarze” nie tylko nie zostaną społecznie potępieni, ale wręcz pozyskają nasz podziw dla ich życiowej zaradności. Więcej, osobom dobrze usytuowanym, bogatym będziemy też o wiele chętniej świadczyć usługi (nawet za darmo licząc na późniejszy rewanż lub wdzięczność) aniżeli biedakom potrzebującym rzeczywistego wsparcia i pomocy. Ludzie bogaci – niezależnie od sposobów, w jaki zdobyli majątek – byli kiedyś, są i zawsze będą przedmiotem jeszcze większej estymy i poszanowania. Sami o wiele chętniej przyznajemy się do zamożnego krewnego, z którym łączy nas dziesiąta woda po kisielu, aniżeli do biednego wuja czy ciotki nie mogących związać końca z końcem. Tak już niestety jakoś jest, że zawsze garniemy się do tego, czym można się pochwalić, czym można innym zaimponować. Dał temu wyraz pewien utalentowany publicysta, radiowiec i pisarz francuski wkładając w usta cynicznego bohatera jednej ze swych książek następujące jakże przygnębiające wyznanie: za dużo zarabiam, żeby być uczciwym, ale wciąż za mało, by mnie szanowano[1]. I chyba to stwierdzenie obnaża całą naszą dwoistą i obłudną naturę.
A zatem o ile drobnemu złodziejaszkowi gotowi jesteśmy odmówić podania ręki, aferzystę dużego formatu potraktujemy z szacunkiem. No może nie na początku, ale później, gdy dzięki pieniądzom (dużym pieniądzom oczywiście) wszystkie drzwi będą dla niego otwarte, gdy podsypie gdzie trzeba trochę grosza. Niestety od takich pokus nie są wolne różnego rodzaju organizacje charytatywne, filantropijne, jako że darowanemu koniowi nie zagląda się zazwyczaj w zęby.
Kradzieży (nie tylko w sensie moralnym) dokonuje także pracodawca, który zatrudnionym u siebie ludziom nie wypłaca należnego przyrzeczonego wynagrodzenia lub wykorzystując patologię gospodarczą (niebywałych rozmiarów bezrobocie) uzgadnia z nimi głodowe zarobki. Nie chodzi tu bynajmniej o przedsiębiorstwa upadające, znajdujące się w tarapatach, lecz świadome wykorzystywanie bez cienia najmniejszego skrupułu swej przewagi społecznej. Przecież takie materialne krzywdzenie ludzi biednych jak w pierwszym przypadku, czy bezwzględny wyzysk jak w drugim jest etycznie naganne, nie mówiąc o tym że także brzemienne w bardzo negatywne skutki. Postawy takie są źródłem frustracji i poczucia krzywdy, później niepohamowanego gniewu, a w dalszej perspektywie niepokojów społecznych, przewrotów i tego co w życiu narodów jest najgorsze.

Rola państwa
Paradoksalnie porządek prawny państwa wywodzi się z bezprawia naszych przodków. Bez grabieży, zaboru mienia, zajazdów i wojen (to także formy kradzieży), dokonanych w odległej przeszłości nie byłoby żadnego państwa, nie tylko Polski. Dziś powiemy, to było zło konieczne: inaczej być nie mogło.
Jednak od współczesnego demokratycznego państwa oczekujemy czegoś innego: zagwarantowania sprawiedliwości społecznej. Niestety transformacja obok niewątpliwych zjawisk pożądanych w życiu narodu stała się mimo woli jej głównych architektów źródłem rozwoju bandytyzmu, oszustw i korupcji. Poza tym u szarego człowieka rodzi się zawsze mniej lub bardziej uzasadnione podejrzenie, że głównym celem działania państwa jest ograbianie własnych obywateli, zwłaszcza tych, którzy nie mają możliwości obrony.
Stąd nasz szczególny stosunek do powinności finansowych wobec państwa. Na ogół przeciętny obywatel nie ma najmniejszych zahamowań, by oddać państwu w formie podatków jak najmniej, jeśli nie wykręcić się całkowicie sianem. Przy tym im więcej zarabiamy, tym większe opory przed dobrowolnym oddawaniem części swoich dochodów do kasy państwowej. Takie „pragmatyczne” nastawienie – mające skądinąd historyczne przyczyny – wynika z głębokiego przekonania, że to właśnie państwo (w podświadomości funkcjonujące jako wciąż obce panowanie) okrada nas w tak zwanym majestacie prawa. I nic to, że teraz podatki uchwalają posłowie, których sami wybraliśmy. Ludzie ci, raz znalazłszy się w sejmie, zapominają nagle skąd przyszli i po co zostali wybrani, kogo i czyje interesy mają reprezentować. Taka dobrowolna amnezja.

Kradzież a kara
Czy można mówić o skali kary czy publicznej infamii w stosunku do popełnionych aktów kradzieży? Życie codzienne mówi, że nie. Summum ius summa iniuria twierdzili starożytni Rzymianie. Im wyższe prawo, tym większa niesprawiedliwość. Bo jakaż jest gradacja kar za kradzież kwoty 10, 100 czy 1000 zł, a "wyprowadzeniem" z zasobów przedsiębiorstwa, banku kilkunastu czy kilkuset milionów zł? Parę lat temu prasa donosiła o bulwersującym przypadku pewnej emerytki, którą posądzono o kradzież batonika czekoladowego w supermarkecie wartości 69 gr.(!). Jak było naprawdę trudno powiedzieć nie znając wszystkich okoliczności tego żenującego wydarzenia, dość przypomnieć, że wytoczono jej za to proces, który przegrała i została skazana na zapłacenie 20 zł odszkodowania (zapewne z odsetkami karnymi) i 100 zł kosztów sądowych. Do czynu się nie przyznała, twierdząc że z powodu cukrzycy nie je żadnych słodyczy. Zaiste chciałoby się zawołać: głupi żart czy primaaprilisowy dowcip prasowy! Ani jedno ani drugie, gdy tymczasem poważne sprawy czekają na swój sądowy epilog całymi latami, bo kolegia orzekające nie są w stanie im podołać, tyle tego jest. Ciekawe, jak w takich skrajnych przypadkach zachowa się spowiednik, jeśli skruszony wyrzutami sumienia złodziejaszek (kleptoman) i aferzysta (ten od milionów) zechcą wyznać swe występki w konfesjonale? Będzie to zależeć od spowiednika, tym niemniej pytanie jest ze wszech miar teoretyczne, bo o ile w pierwszym przypadku zapewne dochodzi często do wyznania winy, to chyba milionowi aferzyści swoim spowiednikom na temat przywłaszczonych pieniędzy nie mają nic do powiedzenia. W ich odczuciu to nie jest żaden grzech.
***
Kończąc te nurtujące mnie lat bardzo osobiste przemyślenia nie ukrywam, że chciałbym tym wystąpieniem sprowokować autorytety moralne do ogólnej dyskusji, do wywołania polemiki na ten przykry i drażliwy temat. Kradzieże są przyczyną wielu ohydnych zbrodni i wypływają z najbardziej niegodziwych i nikczemnych pobudek drzemiących w każdym człowieku. Wydaje mi się, że nadszedł już czas, by i Kościół się wypowiedział w tej sprawie, by dał jasną wykładnię tego, co jest, a co nie jest grzechem i w jakim stopniu takie występki obciążają nasze sumienie. Ale skoro na dziesięć przykazań dekalogu, aż trzy dotyczą w rzeczy samej jednego tematu, hierarchowie Kościoła nie powinni dalej milczeć, jeśli mają nadal być niekwestionowanymi stróżami naszych zasad etycznych. Odnowę moralną błądzącego po manowcach społeczeństwa trzeba zacząć chyba od tego właśnie.

Ryszard KORONA

[1] Philippe Bouvard : Je gagne trop peu pour être honnête, je ne gagne pas assez pour être respecté.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz