Wiele już słyszałem
zachwytów nad „dobrą” kondycją samorządów w Polsce, których kształt
zawdzięczamy jednej z czterech sztandarowych reform premiera Buzka. Warto się
więc zastanowić: czy faktycznie jest tak dobrze z tą samorządnością? Zwłaszcza,
że najgorliwszymi piewcami jej osiągnięć są najwięksi beneficjenci, czyli sami
samorządowcy. W trzystopniowym samorządzie (gminnym, powiatowym i wojewódzkim)
mamy prawie 47 tys. radnych, którzy obecnie otrzymują diety w maksymalnej
wysokości 2684,13 zł miesięcznie. Samorządy zatrudniają też
całą armię pracowników, liczącą na koniec 2017 roku 256,2 tys. osób i dysponują
rocznym budżetem równym 2/3 budżetu państwa. Można niewątpliwie zauważyć, że
dzięki wielkiemu strumieniowi pieniędzy nasze najbliższe otoczenie powoli zmienia
się na lepsze. Ale czy jest to wyłączna zasługa samorządowców oraz ich
„ciężkiej” i „uczciwej” pracy? Wątpię w to, a poza tym łaski nam nie robią, bo
zarządy za swoją pracę biorą wysokie wynagrodzenia. Dlatego nie ulegam
propagandzie sukcesu, która właśnie samorządowcom przypisuje główne zasługi w
dziedzinie rozwoju lokalnych społeczności, czyniąc z nich niejednokrotnie
symbole „postępu” i ludzi wręcz nietykalnych, których nie powinno się
krytykować, bo przecież tak wiele dla nas robią.
W niniejszym tekście nie odniosę
się do „standardowych” kompetencji samorządowców, lecz do ich działalności
ubocznej, która zdecydowanie wykracza poza zakres ich obowiązków i
niejednokrotnie wywołuje słuszne głosy krytyki. Chodzi mi oczywiście o totalne
upolitycznienie samorządów i wykorzystywanie ich, jako odskoczni do kariery na
szczeblu krajowym oraz dogodnej bazy wypadowej do podjazdowej wojny z rządem.
Za przykład mogą posłużyć władze Gdańska i Warszawy, chociaż należy podkreślić,
że ten trend obejmuje wiele innych samorządów. Jednakże w ostatnim okresie to właśnie
te dwa miasta bardzo wiele łączy, bo rządzą tam osobnicy wywodzący się z tej
samej „kuźni” kadr, czyli Platformy Obywatelskiej, co w myśl szerszego planu
odwojowania władzy centralnej uczyniło z nich awangardę antypisu i „postępu”,
który ma przeorać nasz grunt społeczny i położyć solidne fundamenty pod budowę
„nowego” i „lepszego” świata. Dlatego od wielu lat włodarze tych miast hojnie
sponsorują szemrane inicjatywy i tzw. organizacje pozarządowe, przeważnie
lewackie i deprawatorskie, które bez tej kroplówki już dawno zaprzestałyby
swojej szkodliwej działalności. Miałoby to wręcz zbawienny wpływ na poprawę
ogólnej atmosfery, ale tymczasem utuczeni na publicznym wikcie dewianci
dziarsko maszerują ulicami naszych miast, wywołując powszechne zgorszenie. A
jeszcze bardziej irytujące jest to, że na czele tęczowych marszów „równości”
kroczą z dumą prezydenci Gdańska i Warszawy, którym najwyraźniej odpowiada
fetor unoszący się z tej moralnej kloaki.
W tym kontekście nasuwa się jeszcze
jedno podobieństwo, bowiem w obu tych miastach doszło na przestrzeni ostatnich
lat do podobnych katastrof ekologicznych. I tak jak w 2018 roku szambo rozlało
się w Gdańsku, tak teraz fekalia wypływające z pękniętych rur warszawskiej
oczyszczalni „Czajka” zatruły Wisłę i z jej nurtem popłynęły do Bałtyku.
Połączył więc oba grody nie tylko tęczowy most ideologicznej wojny z
ciemnogrodem, ale także cuchnąca rzeka ekskrementów płynących
ze stolicy. I nie ma się z czego śmiać, bo ucierpieli na tym nie tylko ludzie
mieszkający wzdłuż królowej polskich rzek i jej ekosystem, ale również kozy
wypasane w ramach miejskiego projektu na jednej z rzecznych wysepek przez
dagestańskiego pastucha i jego bezdomnego pomocnika, który za 50 zł i jakieś parówki
„opiekował” się stadem. Kozy to dość odporne i mało wymagające zwierzęta, lecz
tym razem nie przeżyły eksperymentu przeprowadzonego przez naprawiaczy świata,
bowiem większość z nich padła, gdy swoje pragnienie ugasiły wodą z Wisły. Wydarzenie
to wywołało niemały skandal i unaoczniło niedowiarkom, co może nas spotkać, gdy
bezrefleksyjnie poddamy się eksperymentom forsowanym przez aktywistów LGBT. W
tej sprawie zdumiewający jest też zupełny brak reakcji tzw. ekologów, którzy z
determinacją zwalczają smog i polską energetykę węglową, ale gdy zatruwana jest
jedna z największych rzek Europy i uśmiercane są zwierzęta, to nagle gdzieś się
pochowali. W sumie to jednak nie powinno dziwić, bo są oni sponsorowani przez
sprawców tych nieszczęść, a większość zarządu Greenpeace Polska stanowią Niemcy.
Myślę, że dobrym podsumowaniem tego wątku mogą być słowa lidera zespołu „Bayer Full”, Sławomira
Świerzyńskiego, który skwitował tę katastrofę w następujący sposób: „Jak
się grzebie w cudzej dupie, to gówno wypływa. Panie wiceprezydencie [Rabiej],
co z tym zrobisz, może nowa fotka z kochankiem?”.
No właśnie, zasadniczy problem z
polskim samorządem tkwi w tym, że ludzie, którzy go tworzą zajmują się nie tym
do czego zostali powołani. Zamiast troszczyć się o dobre funkcjonowanie
wspólnoty lokalnej, której zawdzięczają wybór na swoje stanowiska, to zazwyczaj
gorliwie angażują się w konflikty polityczne i wojny ideologiczne. Trwonią
pieniądze podatników na realizację niedorzecznych pomysłów, czego przykładem
może być zakup rydwanu przez prezydent Dulkiewicz, za który lekką ręką
zapłaciła z miejskiej kasy 150 tys. zł. Wiele wskazuje też na to, że obie
awarie oczyszczalni ścieków miały swoje przyczyny w zaniedbaniach
towarzyszących ich budowie i eksploatacji, za co niewątpliwie odpowiedzialność
ponoszą władze miejskie. Mamy wciąż w pamięci problemy, jakie z wymiarem
sprawiedliwości miała Hanna Gronkiewicz-Waltz i Paweł Adamowicz, którzy stali
się wręcz symbolem nieuczciwego gromadzenia prywatnych fortun, a jak wiadomo
zjawisko korupcji i złodziejstwa jest dość mocno rozpowszechnione wśród
samorządowców. Dlatego dla dobra prawdziwych i uczciwych społeczników, jakich
nie brakuje w samorządach, należy takie przypadki zdecydowanie piętnować i
przykładnie karać. Tymczasem poza biciem piany praktycznie niewiele się z tym
robi, a patologie kwitną w najlepsze. Dzięki wadliwej ordynacji wyborczej i
ugruntowanym przez dekady układom, w samorządach wodzą rej partyjne oligarchie,
a „geniusz” z Nowogrodzkiej zamiast rozpędzić je na cztery wiatry, co przecież
obiecywał, to wydłużył im kadencje z czterech do pięciu lat.
Sytuacja staje się więc nie do
zniesienia, a jej poprawy należy poszukiwać w radykalnej przebudowie
samorządów, aby wreszcie zaczęły efektywnie i odpowiedzialnie pracować na rzecz
społeczności lokalnych, a nie trwonić pieniądze, czas i wysiłek na działania
niezwiązane z ich misją. Droga do tego wiedzie poprzez zmianę ordynacji
wyborczej w największych gminach z proporcjonalnej na większościową, powrót do
kadencji czteroletniej i ograniczenie sprawowania mandatu do dwóch kadencji, nie
tylko prezydentom, burmistrzom i wójtom, ale także radnym. Konieczne jest też poddanie
skrupulatnej kontroli wydatków dokonywanych przez samorządy oraz zakaz
wydawania pieniędzy na cele niezwiązane z funkcjonowaniem wspólnoty. Należy również
pomyśleć o uproszczeniu samorządu terytorialnego, poprzez likwidację powiatów i
sejmików wojewódzkich oraz zmniejszenie o połowę liczby radnych w gminach, co
przyniosłoby ogromne oszczędności, które można by przeznaczyć na potrzebniejsze
cele społeczne. W przeszłości zmniejszono już liczbę radnych i kraj się nie
zawalił, po co więc mamy utrzymywać tak liczną rzeszę darmozjadów. W Nowym Jorku
zamieszkiwanym przez 8,5 mln ludzi wybiera się tylko 51 rajców, Los Angeles ma
ich zaledwie 15, Berlin 100, a Paryż 172. W Warszawie zaś na 1,5 mln
mieszkańców mamy 469 radnych. Jednym słowem, trzeba oczyścić stajnię Augiasza,
którą stały się samorządy i odesłać do lamusa ostatnią z „reform” Buzka, bo
pozostałe już dawno przeszły do historii. Tylko, że do tego potrzeba wizji i
woli politycznej, a z tym niestety w Polsce jest kiepsko…
Wojciech Podjacki
Tekst powyższy ukazał się m.in. na blogu Ligi Obrony Suwerenności.