22 grudnia 2011

OCZY KLĘSKI - Recenzja filmu Kret


            Oglądałem film „Kret” i przyznam się, że coraz trudniej przychodzi mi pisanie na ten temat. Jest się w takiej pułapce bezradności. To częściowa cena polskiej zgody na kompromisowe wyjście z PRL-u. Wiadomo bowiem, że ten problem jest, że częściowo wynika ze sposobu, w jaki przeprowadziliśmy transformację systemu w Polsce. To towarzystwo miało sporo czasu, aby się przestawić, przefarbować, ustawić w lepszej sytuacji od wielu z nas. Część dokumentów popalili, część pochowali jako swoje polisy ubezpieczeniowe, a czasami, co pokazuje ten film, stały się podstawą źródła ich dodatkowych dochodów. Dodatkowych, bo przecież zachowali prawo do pobierania emerytur mundurowych (trochę ograniczonych w ubiegłej kadencji, gdy projekt posłów PO i PiS poparł prezydent Lech Kaczyński. Pierwszą ustawę z czasów AWS-u zawetował ówczesny prezydent Aleksandr Kwaśniewski. Któż o tym pamięta w czasie narastającego telewizyjnego blichtru i amnezji).

            W filmie jest scena, gdy w sądzie lustracyjnym głównym świadkiem jest… oficer SB prowadzący agenta. Zaprzecza, że ten kontynuował działalność, co okazało się nieprawdą. Bohater opłacał sowicie taką a nie inną wersję przedstawioną przez esbeka. To jest chory mechanizm. Boję się napisać, bo wysoko cenię życie w Polsce otwartych granic, ale żyjemy w takiej poharatanej rzeczywistości. Bezwzględni realizatorzy głównych zasad werbunku, czyli metody: „KOREK (alkohol), WOREK (pieniądze) lub ROZPOREK (seks)” z mocy prawa stają się sędziami, wystawiają certyfikaty swym byłym ofiarom.

            Taki był ojciec głównego bohatera (bardzo dobra rola Mariana Dziędziela, za którą dostał nagrodę aktorską na festiwalu w Gdyni). Działacz związkowy na Śląsku, walczący na początku lat osiemdziesiątych o zdrowie małego syna. Wtedy go dopadli, ceną za miejsce w szpitalu, lepsze leczenie było podpisanie aktu współpracy. Ironią był fakt, iż żona zmarła i tak niedługo po operacji.

            To dramat ojca, o którym dowiaduje się syn, ciekawie grany przez Borysa Szyca (jego żoną jest, o ironio, córką ofiary strajków górniczych). Obserwujemy młodego człowieka, chcącego żyć „do przodu”, którego dopada przeszłość. Miota się, popełnia błędy. Widać przy okazji, że naprawdę ważna jest porządna edukacja historyczna w polskich szkołach. Który kontaktuje się esbekiem (diaboliczna rola Wojciecha Pszoniaka), odkrywa prawdę, że ta współpraca trwała także w stanie wojennym. Szkoda, że jak to często bywa w polskich filmach, finał, podobnie jak w niedawno pokazywanych „Uwikłanych”, jest banalny, na miarę filmów typu „łubudubu”, czy zabili go, a żyje.

            I tak ofiary tracą twarz, „nie uciekną przed przeszłością”, co jest reklamowym mottem tego filmu. Co ciekawe, autorem tego bardzo sprawnie nakręconego filmu jest Polak, z tym że mieszkający we Francji, Raphael Lewandowski. Może dlatego ma większy dystans, ale i mniejszą wiedzę o esbekach mających firmy, auta, konta, no i owe sejfy z pamięcią pewnie zapisaną na mikrofilmach, różnych dyskach. Ustawili się, wolna Polska im to ułatwiła. Wiedzę mogą przekazać następcom. I takie żerowanie na ludziach uwikłanych jeszcze może potrwać kilka pokoleń. W tym sensie ten film pokazuje coś nowego, że owa agentura, szantażowanie rodzin, może nie kończyć się np. wraz ze śmiercią pokoleń PRL-u. To tym bardziej pokazuje, jak ważna dla Polski, ale i dla rodzin osób zwerbowanych, jest mądrze przeprowadzona lustracja.

W pamięci po tym filmie pozostaje twarz człowieka przegranego, można powiedzieć - oczy klęski. Syn apeluje: „Spróbujmy to wyjaśnić, ludzie to zrozumieją”. Mówi to przekonany, że życie w wolnej Polsce zawdzięcza takim ludziom jak jego ojciec. Z kolei ojciec uważa, że rozgrzebywanie przeszłości nie jest już potrzebne. Kto ma rację?

Ciężka jest nasza historia. Wiele w niej ran, czasami złej pamięci. Osobiście starałem się stawiać cezurę na 1980 roku. Któż wcześniej mógł przewidzieć papiestwo JPII, podpisanie Porozumień Sierpniowych, karnawał dziesięciu milionów członków „S”? Kto uwikłał się po powstaniu „Solidarności”, wstępował do PZPR, był dla mnie konformistą, karierowiczem.

A były takie osoby. Jakby niepomne na słowa Cypriana Kamila Norwida, że „Nie można pokonać narodu bez współdziałania części tego narodu”. W tym bardziej uniwersalnym kontekście można powiedzieć, iż dobrze, że powstał kolejny film, po „Uwikłanych”, ale też wcześniejszej „Rysie”, czy filmie o zabitym studencie Stanisławie Pyjasie, albo dokumencie o Wiesławie Maleszce - z jego niezwykle pokrętną filozofią uzasadniającą wybór agenturalnego życia. Podejmowanie tego typu tematów, to nie jest tylko „przechył pisowski”, jak to ujmują niektórzy decydenci w Instytucie Sztuki Filmowej (przyznającym dotacje do filmów), ale istotny fragment polskiej historii. Podobnie jak ważna pozostaje rola Instytutu Pamięci Narodowej, który oby znajdował także inne sposoby dokumentowania zachowań ludzi, gdzie w roli sędziów nie będą występowali byli kaci ofiar, jak ma to miejsce w filmie „Kret”.   

Żeby historia czegoś uczyła, warto strzec się fałszywych przyjaciół, warto pamiętać o słowach z „ENEIDY” Wergiliusza: ”Obawiaj się Greków, nawet jak przynoszą prezenty”. W trudnych chwilach powtarzajmy sobie słowa Seneki: Kto się boi, staje się niewolnikiem lub: Strachem karmimy napastników. I róbmy wszystko, aby za błogosławionym Jerzym Popiełuszko, móc powtarzać: „Wolność musi być w nas”. Bo to warunek wstępny, aby mniej było różnych „kretów” w naszym życiu, w życiu Rzeczpospolitej.



Wojciech Książek





Ps. Warto mieć świadomość proporcji owej agentury do rzeczywistości. Ważne, żeby ów krąg donosicieli nie zamącał nam obrazu ludzi, którzy wykonywali gigantyczny wysiłek na rzecz polskiej wolności. Tak było pod zaborami, tak w Polsce międzywojennej, tak w powstańczej Warszawie. „Polska nigdy nie była krajem dezerterów” – powtarzało wiele osób. „Polacy to nie Szwejki” miał powiedzieć ktoś w Biurze Politycznym KPZR, gdy odkładano decyzję o interwencję bratnich państw na Polskę po 1980 roku. Te 100 tys. agentów na prawie czterdziestomilionowy naród, to nie to samo, co np. w Czechosłowacji, gdzie, jak to lapidarnie ujął reżyser Jiri Menzel, połowa donosiła na druga połowę, a co kilka lat następowała zmiana (podobnie w NRD i innych „demoludach”).





Warto wiedzieć: W 1989 roku było ok. 24 tys. funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa (bez prawie czterokrotnie liczniejszej milicji i formacji ZOMO). Około 5 tys. z nich pod koniec PRL-u, gdy szefem MSW był generał Czesław Kiszczak, ulokowano w milicji, kolejnych 5 tys. przeszło pozytywnie weryfikacje w okresie rządów premiera Tadeusza Mazowieckiego. Łącznie prowadzili ok. 100 tys. agentów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz