13 stycznia 2011

Niektórzy dziennikarze zachowują się jak rosyjscy lobbyści

Nigdy niemal nie recenzuję innych dziennikarzy, jeśli występują ze mną w telewizyjnych lub radiowych debatach. Zakładam, że jeśli nie zdołam czegoś udowodnić w otwartym starciu, nie powinienem potem korzystać z przewagi: ich już obok mnie nie ma, a ja o nich piszę. Ale tym razem nie umiem się powstrzymać. Sprawa jest za ważna, a szczegóły warte ujawnienia.
Zostałem zaproszony do nadzwyczajnej Loży Prasowej w TVN 24 - w związku z raportem MAK. Zszokował mnie Paweł Wroński z Gazety Wyborczej, który obwieścił, że raport był dość rzetelny, "co najwyżej niepełny".
Próbowałem go przekonywać, że nawet gdyby wszystkie informacje podane w raporcie były prawdziwe (w co zasadniczo wątpię), jeśli jest niepełny, jest kłamliwy. Wygląda na to, że na katastrofę złożyła się grupa czynników, z których brak choćby jednego mógłby tragedii zapobiec. Tak twierdzi choćby pułkownik Edmund Klich, bardzo skądinąd według Rosjan wyrozumiały. Jeśli Anodina z Morozowem pomijają aż kilka takich czynników zawinionych przez Rosjan - od niesprawności własnych urządzeń nawigacyjnych po nieskorzystanie z możliwości zamknięcia lotniska - to kłamią na temat przyczyn.
To ciekawe, ale nawet redakcyjny kolega Wrońskiego Wacław Radziwonowicz opisał to bardzo przekonująco na stronach Wyborczej ("Prawdy i kłamstwa MAK").
Chwilę potem Paweł Wroński zadumał się nad fenomenem światowych agencji, które przyjmują za własną rosyjską wersję: pijany generał Błasik rozbił samolot. Spytałem, czy cieszy się tym zwycięstwem rosyjskiej narracji, czy martwi. Zapewnił, że jednak martwi. Ale jeśli on czy rzeczniczka klubu parlamentarnego PO Małgorzata Kidawa-Błońska mówią: "Raport jest dość rzetelny", nie powinni się potem dziwić, że tak widzi to świat.
Ale w prawdziwe osłupienie wprawił mnie inny mój rozmówca, Jan Osiecki, współautor jednej z książek rekonstruujących zdarzenia - tak dokładnie, że "zbrodnie generała Błasika" poznaliśmy jeszcze przed raportem Anodiny i Morozowa.
W audycji wyśmiewał on polskie uwagi do raportu. Przy użyciu jakich argumentów? Ano takich że wysokość brzozy polscy eksperci ocenili na 5 metrów, a Osiecki wspiął się na nią i zaświadcza, że ma ona ponad 6 metrów. Zaiste odkrycie warte Pulitzera.
Ale to nie był główny wyczyn redaktora powtarzającego jak mantrę, że Rosjanie okazali się rzetelni. Poruszyłem w programie temat tak zwanego lidera, czyli rosyjskiego nawigatora, którego na pokładzie samolotu zabrakło, a mógł on zdaniem pułkownika Edmunda Klicha zapobiec tragedii. Anodina twierdziła, że to Polacy się o niego nie zwrócili. Polscy dziennikarze, w tej liczbie Radziwonowicz, sprostowali to kłamstwo: to Rosjanie nie odpowiedzieli na polską prośbę.
Co robi redaktor Osiecki? Oznajmia, że tacy liderzy nie latali na polskich samolotach już od lat 90. Miałem od razu wrażenie, że tak nie było, ale gdzie mnie dziennikarzowi politycznemu do wielkiego znawcy tematyki lotniczej. Piszę to ironicznie - po prostu ten poboczny wątek zaginął w chaosie dyskusji.
Po programie spotkałem w kuluarach telewizji Michała Kamińskiego. Opowiedział, że podczas poprzedniej wyprawy Lecha Kaczyńskiego do Katynia towarzyszył mu taki lider. Kiedy Kamiński opowiadał, Osiecki był w sąsiednim pomieszczeniu.
Lider, czyli rosyjski nawigator, towarzyszył polskiemu prezydentowi według relacji Kamińskiego dlatego, bo tego wymagały rosyjskie przepisy dotyczące wojskowego lotnictwa. Dlaczego więc nie towarzyszył tym razem? I dlaczego Jan Osiecki mówił nieprawdę?
Nie uważam aby rosyjski wątek był jedynym wartym wyjaśnienia. Zaniedbania po polskiej stronie, podkreślmy rządowej, bo nie było przecież czegoś takiego jak "prezydencki samolot", są równie istotne. Ale widok dziennikarzy, którzy biorą na siebie rolę pudeł rezonansowych rosyjskiej wersji, budzi moje najgłębsze zniesmaczenie.
http://www.wpolityce.pl/blog/post/6027/Niektorzy_dziennikarze_zachowuja_...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz